Tak, jestem Maliną

Czy kiedykolwiek czytaliście książkę o słodkim tytule ,,Smak świeżych malin”? Nie? No to koniecznie nadróbcie zaległości! Należę do najzagorzalszych wielbicielek tej lektury. Co więcej – z każdym dniem coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że gdyby główna bohaterka istniała w rzeczywistości – byłaby mną. Albo – gdyby mnie tak wziąć i przenieść na karty książki, z pewnością byłabym Maliną. Tak czy tak – w sumie na jedno wychodzi.

Obydwie świeżo po studiach, z kłopotami sercowymi (tak, znów jestem singielką!), z rodzinami, o których trudno powiedzieć, że są sztampowe, z Przyjaciółkami, o których każdy marzy ( A.! :* Malina ma Ewkę, a ja mam moją A. Nikt jak Ona nie potrafi postawić mnie do pionu jednym dosadnym stwierdzeniem ❤ ). No i walczące z dietami rozmaitymi. (Ecchhh…) Dodajmy do tego jeszcze walkę z prozą życia codziennego, którą obydwie usiłujemy sobie ubarwić pisaniem… mniej lub bardziej humorystycznym.

Malina mi na imię, cholera jasna! Wiem to – jestem Maliną!

Serce się kraje

Przedwczoraj musiałam odwiedzić jeden ze szpitali. W trybie – nazwijmy to – dość pilnym. Dookoła mnie były osoby takie jak ja – niesłyszące; zaaparatowane, bądź zaimplantowane. Więc: byli dorośli, była młodzież, byli ludzie starsi. No i – były dzieci. Szczerze powiem: patrzyłam na te maluchy i krajało mi się serce.

Zwyczajnie, po ludzku.

Bo widzisz takiego dwulatka, który biega, śmieje się, krzyczy, a widzisz, że tak… że ma aparat (procesor mowy /część zewnętrzna implantu ślimakowego/ to też aparat… choć doskonalszy). Wiesz, jak to jest, kiedy te aparaty ściągasz; wiesz, jak to jest, gdy znajdujesz się na powrót w świecie ciszy. Jest Ci tym bardziej żal tego dziecka, kiedy uzmysławiasz sobie, że ono jest jeszcze takie małe i – najprawdopodobniej – zupełnie nieświadome tego, co już przeszło, a co jeszcze przed nim.

Kiedy tak naprawdę zdałam sobie sprawę z tego, że nie słyszę? Szczerze mówiąc, konkretnej sytuacji nie pamiętam. Pamiętam natomiast, że w wieku lat siedmiu stanowczo odmówiłam noszenia ,,aparacików” (znowuż eufemizm, no ale jakoś moi rodzice musieli tłumaczyć dziecku, że ,,coś” nosi, więc stosowali to spieszczenie). Zakodowałam sobie w tej mojej siedmioletniej głowie, że doskonałą alternatywą dla aparatów byłyby kolczyki… i odmawiałam noszenia tych pierwszych (aparatów, znaczy się). Dziś już wiem, że aparaty i kolczyki się w zasadzie nijak do siebie mają, ale wtedy problem urósł do niebotycznych rozmiarów, bo popadałam niekiedy w histerię – już na sam widok aparatów, tym sposobem włożenie ich do ucha było nie lada wyczynem. Kłopot potęgowało zaistnienie konieczności użytkowania czegoś, co jeszcze bardziej wzmacniało dźwięki (poszłam akurat do szkoły), a konkretnie: systemu FM – identycznego jak na zdjęciu poniżej (zdjęcie ze strony Biura ds. Osób Niepełnosprawnych Uniwersytetu Warmińsko – Mazurskiego w Olsztynie – BON – UWM).

Mój ryk był tym głośniejszy, że nieodzownym okazało się być doczepianie do aparatów słuchowych specjalnych odbiorników dźwięku (kiedyś fachowcy nazywali to ,,stopkami”, u nas w domu to były ,,końcówki”, bo przecież – znowu – jakoś moi rodzice musieli tłumaczyć dziecku… etc., etc.). Domownicy bali się, że ,,końcówki” będą o kolczyki zawadzać, że kolczyki będą uszkadzać ,,końcówki”. Nic takiego – jak się później okazało – nie miało miejsca. Z systemu FM nie korzystam już od kilkunastu lat, klasyczne aparaty słuchowe zamieniłam na znacznie mocniejsze implanty, a uszy mam poprzebijane (w samych uszach dziurek mam pięć). Natomiast pamięć o tym moim buncie pozostała.

Mając powyższe na uwadze – przypatrywałam się tym małym kajtkom, które chodziły po szpitalu (bo to jest szpital jednak, choć może nie z tych klasycznych – szarych, burych i ponurych). Chociaż… one są – jak piszę wyżej – nieświadome wielu rzeczy. Niektóre badania traktują jak zabawę, inne są dla nich udręką (audiometria tonalna – jak ja tego nie cierpiałam…), jeszcze innych się boją.

Patrzyłam na rodziców. Którzy przecież staną kiedyś przed koniecznością wytłumaczenia dziecku, co to jest aparat, w jakim celu go założono, jak się o niego dba. Staną, bo… bo stanąć muszą. Od rozmowy z dzieckiem na ten temat, od pytania ,,Mamo… dlaczego nie słyszę?” – nie da się uciec. Ono z pewnością kiedyś padnie.

Don’t try to change me – I am special, czyli nie wrzucajmy wszystkich do jednego wora

Na jednym z forów internetowych rozgorzała wczoraj dyskusja na temat osób głuchych i języka migowego. Kiedyś się go uczyłam, choć teraz pamiętam jedynie alfabet palcowy (który niekiedy bywa przydatny). Ległam z kretesem na gramatyce, na szyku zdania:

Podmiot – Dopełnienie – Orzeczenie

Miganie okazało się być ponad moje siły również z tego powodu, że pierwszą używaną przeze mnie ręką była lewa, a za sprawą mojej Babci – którą ganiła mnie za leworęczność – stałam się praworęczna. I to się odbiło, gdy usiłowałam migać – nie byłam w stanie ogarnąć, który znak wykonuje się którą ręką.

Język migowy to zupełnie odrębny język, a każdy język werbalny (mówiony) jest dla osoby niesłyszącej – migającej przez całe życie – językiem obcym. Dodajmy, że składnia gramatyka, ortografia, wymowa języka polskiego – są bardzo trudne. Nie wymagajmy od osób niesłyszących używania czystej polszczyzny. Pisząc po polsku, oni – na przykład – używają wyżej wspomnianego szyku, używają bezokoliczników… Nie zmieniajmy tego na siłę. Nie wrzucajmy wszystkich do jednego wora. Pamiętajmy, że osobie niesłyszącej (ale takiej, która nie miga) nauczenie się poprawnego języka werbalnego również zajęło trochę czasu. I zajmuje w dalszym ciągu. Nauka języków obcych też jest dla nich niełatwa (o moich przygodach z tą nauką pisałam rok temu). Tym większa jest moja radość, kiedy mogę uczyć się duńskiego. Bo wiem, że choć trochę osiągnęłam… osiągam… osiągnę.

Ja nie chcę spać

Ja nie chcę spać. Choć może powinnam. Czytam…

Czytam książkę ,,Listy pachnące tymiankiem”. Rok 1915, ludobójstwo Ormian. Rodzinna tajemnica głównej bohaterki, odkryta przez nią po latach.

Z coraz większym upodobaniem sięgam po utwory – czy to literackie, czy to muzyczne – nawiązujące do prawdziwych wydarzeń, ktore kiedyś – w przeszłości – miały miejsce. Nie wiem, może to jest jakieś zboczenie zawodowe (dla tych, co nie wiedzą: z wykształcenia jestem historykiem)…? Nie próbuję z tym walczyć, bo – póki co – mi się to podoba. I tak teraz – jednocześnie – słucham piosenki, która w ubiegłym roku wygrała konkurs Eurowizji, a która z kolei nawiązuje do historii innego narodu – Tatarów – i do tragedii, która dotknęła ich w 1944 roku.

Ja nie chcę spać…

W ogóle jestem zwolenniczką wykorzystywania fragmentów muzyki, filmów czy książek na zajęciach z historii (na przykład w szkołach). Kłaniam się w pas Pawłowi Włoczewskiemu, mojemu Historykowi i Wychowawcy z moich ukochanych ,,Wiewiór”, który nauczył mnie przekazywania wiedzy historycznej poprzez utwory muzyczne, filmy… O starożytności uczyliśmy się, słuchając ,,Lekcji historii klasycznej” Kaczmarskiego, XIX wiek – tutaj pojawiał się Gintrowski z ,,Karolem Levittoux”. Burzliwe lata PRL – u przerabialiśmy, zaznajamiając się ze ,,Skazanym na bluesa” Kidawy – Błońskiego. Teraz – kiedy czasem zdarza mi się prowadzić zajęcia z historii – staram się brać sobie do serca to wszystko, czego nauczyłam się od Pawła i również wykorzystuję wszelkie dostępne materiały – na przykład audiowizualne. Niedawno zdarzyło mi się prowadzić zajęcia, w czasie których starałam się przybliżyć dzieciakom muzykę na przestrzeni dziejów.

Szybko czytam, więc już kończę ,,Listy pachnące tymiankiem”. Co będzie moją następną lekturą? Chyba sięgnę po coś filozoficznego. Zaopatrzyłam się bowiem w książki Andrzeja Ledera.

Wstaję rano, oglądam Teleexpress

Sobota. Soboty lubię – choćby z tego powodu, że można dłużej pokokosić się w łóżku. Wstaję zdecydowanie wcześniej niż nadają Teleexpress, wbrew temu, co sugerowałby tytuł, ale tak czy siak nie jest to godzina szósta trzydzieści. Czy nawet siódma.

Kurs duńskiego jest naprawdę bardzo intensywny. Z każdym dniem coraz bardziej kocham melodię tego języka. Zamówiłam sobie przez Internet podręcznik akademicki do nauki gramatyki duńskiej, napisany przez profesora Uniwersytetu Adama Mickiewicza… Wprawdzie dzisiaj jeszcze nie miałam kiedy do duńskiego usiąść, ale przecież część dnia jeszcze przede mną.

A winding way to the gates of paradise

,,In the frightful world the mother stood

a servant’s kierchef on head”

(Józef Wittlin, ,,Stabat Mater’’, translated by Joy Davidman)

She was twenty – year – old, when she married twice older hero of Polish – Bolshevik war. She became a widow eighteen years later, but earlier she had also lost her youngest son. Two of her children passed away during the Warsaw Uprising; in consequence she existed alone until her death in 1975. This is a short description of Jadwiga Romocka (neé Niklewicz) life.

Born in Kamianets – Podilskyi (now in Ukraine) in 1890’s (a finding of her birth certificate is impossible – I have tried do it). Became an orphan by both her parents in early childhood, she came to Warsaw for living with her maternal aunt and going to private school for girls created by Cecylia Zylberg – Plater. The wedding of Jadwiga Niklewicz and major Paweł Romocki had taken place in Saint Alexander parish chuch in Warsaw in 1922. Andrzej – the first son of the couple – was born one year later. In her diary, Jadwiga Romocka described a start of living of their family:

‘’Paweł had came back from the war and had nothing…’’

Andrzej received a name of Andrzej Wasiutyński, Paweł Romocki’s beloved nephew. Wasiutyński had lost his life in 1920 during the Polish – Bolshevik war. As an older brother, Andrzej chose a name for Jan (Romocki’s second son).  When the family debated about name, two – year – old Andrzej asked:

– Is Aś sleeping?

Finally, the second of Romocki brothers became Jan (Jaś – this is a hypocorism of name ,,Jan’’). During the Second World War he will be known as ,,Bonawentura’’. Andrzej will give his father’s pseudonym – ,,Morro’’. Jadwiga’s third son – Tomasz – was born in 1931, but died as a child.

In 1930’s Paweł Romocki worked for Polish government – firstly, as a minister of the railroads. The financial situation of the family was really good – Andrzej and Jan were pupils of exclusive school and also scouts. The family spent summer holidays abroad – for example in Les Sables d’Olonne – or nearby Sieradz in manor of Romockis (which was Polish noble family). Paweł Romocki passed away in 1940 – he has been hit by the car driven by a drunken German soldier. Andrzej and Jan were seventeen and fifteen years old. Four years later both of them started to fight in the Warsaw Uprising in the ranks of ‘Zośka’ battalion – the Home Army battalion created by scouts. Both of them were commandants of soldier’s groups – Andrzej was a commandant of the second company of ‘Zośka’ battalion, Jan was a commandant of one of the platoons in this company. Jan became well – known as a poet – he is an author of ,,The Grey Ranks Prayer’’ (pol. ,,Modlitwa Szarych Szeregów’’), Andrzej is the youngest captain of Home Army. They died during the Warsaw Uprising – Jan in August, Andrzej in September.

Jadwiga received a news about lost of her sons, when she lived in her brother’s home (situated in Milanówek – this is a town close to Warsaw; circa 30 kilometres from Warsaw) after collapse of the Warsaw Uprising. The person, who informed her about this tragedy – was her younger sister. The mother started to find her sons’ corpses and – finally – found them, so the Romocki brothers has been buried on Powązki Military Cemetery under characteristic birch crosses. She was one of creators of an association, which created whole quarter of ‘Zośka’ battalion on Powązki (and which take care of this quarter until now). Jadwiga Romocka worked as a volunteer in Polish Red Cross and lived very modestly – in a bedsit, situated in Mokotów district in Warsaw. Died in 1975, she has been buried on Powązki Catholic Cemetery in Warsaw – in the same grave as her husband and youngest son.

‘’The Warsaw Niobe’’ – this is the title of documentary film (from 1999) about Jadwiga Romocka’s life. The title is absolutely accurate, I think. As mythological Niobe, Miss Romocka lost whole family. We can describe her life by using words written by Magdalena Czapińska and sung by Edyta Geppert:

”Why you gave me the faith in the miracle
But then you’ve took all this away?
I do not complain to my fate
Although I know how it will be tomorrow morning
So much I wanted to say to you
Instead of … bedtime prayer.”

Her way to the gates of paradise was the same, as Magdalena Czapińska wrote in the lyrics of quoted song (‘’But why to the gates of paradise / you’re leading me such winding way?’’). It was really very winding. And full of tears. But she found the power for living in taking care of her sons’ memory. Miss Romocka noted her memories in the diary, which is a testimony of mother’s love.

romocka

På den vilde havhest skal du ride

Nudna jestem, wiem, z tym moim opisywaniem duńskiego, ale nic nie poradzę na to, że pokochałam ten język.

Tadam!

Od dwóch tygodni chodzę na kurs. Codziennie. Jest w centrum naszej upalnej ostatnio stolicy Duński Instytut Kultury. Tam też się zapisałam. Po kilku miesiącach nauki w Københavns Sprogcenter, a następnie po ponad roku samodzielnej nauki (więcej tuuuuutaj) – znów jestem kursantką. Nieprzerwanie zaś – miłośniczką języka tekstów Andersena!

Wybacz, że nago śpię

Upały – jak się okazało – mi nie służą, niestety. Wprawdzie poczynione powyżej wyznanie jest jedynie przenośnią… no, ale to nie zmienia faktu, że w taki gorąc trudno jest funkcjonować. I nawet nauka MOJEGO duńskiego nie jest aż tak efektywna… ciężko jest się skupić, po prostu.

(Sierpniowy zaduch (jakieś… trzydzieści stopni? Do termometra jakoś mi nie po drodze!) i smród walący od worków ze śmieciami. Ja stokrotnie przepraszam, ale za moment to ja dostanę fioła. Przejście ulicą wczoraj okazało się być nie lada wyczynem. Worki stoją przed bramami niektórych posesji i czekają na zabranie, smażąc się jak na patelni. Niestety, musiałam to napisać. I tym samym wykasować z siebie to, co mnie irytuje!)

Post o wakacyjnej nauce duńskiego – jutro. Najdalej w sobotę. Tymczasem – możliwe, że wielu panów – kierując się tytułem wpisu – liczyłoby na zdjecie śpiącej, nagiej niewiasty. Nic z tego, panowie! Na otarcie łez macie fotkę poduchy.

N.a.d.o.l.n.a.

O Nadolnej napomknęłam kilka miesięcy temu. Właśnie tutaj wpadłam – na parę dni dosłownie. (Bo od jutra już na powrót nauka duńskiego w 100lycy.) Ostatnio byłam tu dwa lata wstecz – i stąd zdarzało mi się podróżować do Łodzi, gdzie pisałam pracę magisterską.

Nadolną mam od strony Mamy. O Dzięciołach (to od strony Taty) – które są takim moim Zawrociem – pisałam nie tylko w wyżej wspomnianym, ale też w postach ,,Kochasz Ty dom” i ,,Zawrocie, Zawrocie”. Tam wybiorę się z pewnością – jak co roku, bo nie wyobrażam sobie wakacji bez Dzięcioł. Nastąpi to na przełomie sierpnia i września.