Dzień jeden w roku… a, nie, raz na cztery lata

29 lutego. Raz na cztery lata – chyba ciekawe życie mają ci, którzy tego dnia obchodzą urodziny.

Właśnie usiłuję pisać kolejny anglojęzyczny artykuł – ze wstydem przyznaję, że coś słabo mi to dzisiaj wychodzi. Może dlatego, że dziś spędziłam cały dzień w bibliotece, ucząc się z anglojęzycznych książek i teraz po prostu mam jakiś mętlik w głowie 😦 Po cichu liczę, że coś mi się ,,odblokuje”, jakaś klapka otworzy, jakąś wenę twórczą złapię i będę mogła tworzyć dalej… Oby tak się stało!

 

(Zawsze cieszy mnie widok tego jakże muskularnego gościa :p )

 

(Kiermasz książek w Saxo Institute)
(Trzy powyższe – ze spaceru)
Hiciory. Rodem z paczki z domu.

 

(No to dostałam dziś polskiego hama :p )
(Instrukcja obsługi ekspresu do kawy:
1. Wlać wodę.
2. Wsypać kawę.
3. Zamknąć.
4.Zaparzyć kawę.
5.Serwować
Niczym w tym durnym dowcipie:
Jak za pomocą trzech ruchów wsadzić słonia do lodówki?
1. Otworzyć lodówkę.
2. Wsadzić słonia.
3. Zamknąć lodówkę)

Minął miesiąc. Wyjątkowo… zimny luty?

W ubiegłym tygodniu minął dokładnie miesiąc, od kiedy wylądowałam w Kobenhavn. Przez ten miesiąc – siłą rzeczy – musiałam ogarnąć jedno: muszę radzić sobie sama i nie ma zmiłuj. W zasadzie wszystko, co powinnam załatwić, staram się załatwić samodzielnie, bez angażowania osób postronnych. Jeśli mi jest smutno, też raczej staram się wypłakać sama ten smutek – wspomnę najwyżej o tym na blogu w jednym czy nawet w kilku zdaniach (choć wiem, że na samym początku pobytu wysmarowałam wielki post na temat moich problemów, zwieńczony piosenką ,,Zamiast”; cóż, miałam taką potrzebę). Dziś – zgodnie z cotygodniową tradycją – dzień zaczęłam od ,,małej rachunkowości” – czyli zebrania do kupy rachunków z całego tygodnia i obliczenia, ile tym razem wydałam (z uwagi na jedno ze stypendiów, z którego będę odpowiednio rozliczana – musiałam wdrożyć tę ,,cotygodniową tradycję”).

Pogoda – paskudna. Iście zimowa. Zespół Maanam śpiewał kiedyś o ,,wyjątkowo zimnym maju”.

Kopenhaga ma obecnie ,,wyjątkowo zimny luty”. To znaczy – nawet jeśli na termometrze masz – jak dzisiaj – zero, czy na zewnątrz – jak przedwczoraj – piękne słońce, to i tak musisz liczyć się z silnymi podmuchami wiatru. Szczerze powiedziawszy, zaprzestałam używania parasola. Bez sensu jest ryzykować jego połamanie przez to okropne wietrzysko 🙂
Toteż dziś, zaliczywszy codzienny spacer, odpuściłam sobie na dziś jakiekolwiek dalsze opuszczanie akademika – i właśnie przygotowuję się do wtorkowych zajęć. Pozdrowienia znad książki ,,The Great Persuasion”! 🙂

Pożar zórz – zaczarowanych ranków i zaczarowanych róż

A marzyło mi się, że będzie jak w mojej ukochanej piosence Demarczyk – że ranek będzie zaczarowany, że tak, jak wczoraj, kiedy to przeleżałam 3/4 dnia, czując się – generalnie – do de – obudzą mnie piękne promyki słońca… Że wyjdę na słoneczny spacer wzdłuż plaży – tak, wzdłuż Amager Strand –  żeby się dotlenić, mając nadzieję, że mi się polepszy.

Nic z tego. Szaro. Buro. Ponuro. Taka mgła, że nosa z pokoju nie było po co wystawiać. No, może nie z pokoju, bo uczyłam się w akademikowej kafejce (można i tak się uczyć; kafejka wbrew pozorom jest tu całkiem spokojna), ale z akademika już nie. Zmuszona przez okoliczności, poszłam na spacer – raz, że wystąpiła u mnie konieczność dotlenienia się, dwa, że musiałam zasilić stan posiadania mojej lodówki, czyli – innymi słowy – musiałam na cito zaliczyć Lidla. Stwierdziłam, że nie będę zaliczać najbliższego Lidla, którego mam pod samym nosem, bo ten spacer trwałby trzy i pół minuty w obydwie strony (no dobra, niewiele
więcej). Uzbrojona w zakupową torbę wielokrotnego użytku, potuptałam przez Oresundsvej na Amagerbrogade, gdzie się znajduje trochę dalszy Lidl.

Zaopatrzywszy się w najniezbędniejsze artykuły spożywcze, a następnie przytachawszy z rzeczonego Lidla to wszystko, w co się zaopatrzyłam, stwierdziłam, że wypadałoby trochę ogarnąć pokój. Odkurzywszy i zrobiwszy pranie, zabrałam się się za prasowanie. Właściwie to prasować skończyłam dosłownie pół godziny temu.

A teraz – słucham mojego najnowszego odkrycia. ,,Groszków i róż” – tych, z których zaczerpnęłam cytat będący tytułem niniejszego posta – mogłabym słuchać w zasadzie bez końca. Do tej pory uważałam, że oryginalne wykonanie Ewy Demarczyk jest bezkonkurencyjne, ewentualnie czasem słuchałam wykonania Łucji Prus. Wczoraj trafiłam na dwie perełki. Jedno to jest wykonanie rosyjskojęzyczne, ale… zachwyciło mnie wykonanie Karoliny Orzeł, noszącej pseudonim ,,Inah”. Poniżej – filmik z YouTube.

I – jak codziennie – zdjęcia.
Zdjęcia z wczoraj (spacer wzdłuż Amager Strand):
Zdjęcia z dzisiaj:
(Znam ulicę niedługą, nieładną, 
która dla mnie została stworzona.
Na podwórku jest piłkarski stadion,
przy śmietniku – reduta Ordona. 
Kto na lody w upał pożyczy,
da parasol, gdy pada deszcz?
Tylko chłopak z naszej ulicy
i dziewczyna czasami też…
 
/Adam Kreczmar ,,Chłopcy z naszej ulicy”/)

Ech, złudzenia – jak na skrzydłach prosto w jutro niosły…

chcieliśmy za wszelką cenę 
wkroczyć w świat dorosłych.
Dzisiaj tylko sny zostały… 
ale kto je kupi?
Jak przysłowia się sprawdzają – 
młody to i głupi…

Dzisiejszy dzień był wybitnie uczelniano – biblioteczny.  Cóż… w tygodniu nauka, w weekendy – zabawa. Tak dzielę swój czas i dobrze mi z tym. W pewnym momencie swojego życia polubiłam naukę i myślę, że sporo czasu jej poświęcam. Chcieliśmy za wszelką cenę wkroczyć w świat dorosłych… No właśnie. Nauka. Wiedza – jeden z elementów dorosłości.

Uczenie się też jest sztuką, a ja, niestety, tę sztukę, tę umiejętność skupienia się, opanowałam stosunkowo późno, bo przez wiele lat miałam trochę problemów z koncentracją. W liceum – wskutek problemów – uczęszczałam do szkoły przez dłuższy okres w ograniczonym zakresie, miałam indywidualny tok nauczania et caetera – i wtedy, żeby w ogóle zaliczyć rok – musiałam sama sporo siedzieć nad książkami. Wtedy nauczyłam się i uczyć, i czerpać z nauki przyjemność.

Kto wie? Może zostanę na uczelni i będę uczyć innych? 🙂 czas pokaże:)

(piosenka ,,Czy pamiętasz, jak to było?”)

Nerwy… ale i jeden pozytyw

Dobra, kiedyś musi być ten pierwszy raz. Dziś – z różnych powodów – byłam autentycznie zdenerwowana (jeden parszywy mail, otworzony w parszywej chwili, spowodował, że cały dzień automatycznie stał się dniem parszywym). Muszę jednak przyznać, że jedna osoba sprawiła, że się uśmiechnęłam. Otóż – musiałam pójść do banku i załatwić jedną rzecz. I – kiedy nagle rozległ się dzwonek mojego polskiego telefonu – usłyszałam pytanie, zadane przez pracownika banku:

– Oooo, masz jako dzwonek w komórce muzykę z Ojca Chrzestnego… a w ogóle, to jak tam Twoje duńskie studia?

Miło, że o te studia się spytał:)

Niedawno wróciłam do akademika. Teraz – siadam do nauki… Nadchodzi koniec słodkiego lenistwa.

Acchhh…. te kopenhaskie chmury i zachody słońca ❤
I jeszcze – wspomnienie wczorajszego wieczoru. Musiałam się jakoś odstresować! 🙂
I The Godfather – jedna z moich ukochanych książek…

Gorszy dzień wprawdzie, ale piękny wieczór

(Wejdź w sen – niby w morze głębokie,
jak w kraj nieznany, 
tam bądźmy sami –
nim z rzeki dna wstanie dzień…)

I mnie dopadło. Dzisiejszy dzień był zdecydowanie gorszy od poprzednich. Kryzys? 😦 Na kiepskie samopoczucie – psychiczne przede wszystkim, aczkolwiek miało to przełożenie na samopoczucie fizyczne – złożyło się kilka czynników… które wolałabym przemilczeć.

Uwielbiam wieczorną dzielnicę, w której mieszkam. Amager – rozświetlone latarniami ulicznymi i światłami z mieszkań – ochłodzone wiatrem od morza – jest pięknym miejscem. A przynajmniej – dla mnie pięknym. Jeśli znowu napiszę, że romantycznym, to wyjdzie na to, że jestem niepoprawną romantyczką. Planuję – jak już będzie troszeczkę cieplej i dni będą dłuższe – pójść wieczorem na Amager Strand, na tę najbliższą mi plażę. I tam posłuchać szumu fal.

Jako ilustrację muzyczną planowałam umieścić piosenkę ,,Nocne preludium”, ale nie mogę jej ostatnio znaleźć na YouTube. Ale skoro piszę tu o plaży – to może… piosenka, która ,,wystąpiła” w tutejszym poście o Amager Strand?

 

Poniedziałkowo. Pracowicie

(Dzisiejsze – zachmurzone – niebo nad Amager)

Tym jednym słowem można określić – jak dziś było. Było pracowicie. To znaczy najpierw nauka w instytutowej bibliotece, a później w akademiku, a i tak na dobrą sprawę jeszcze jej nie skończyłam. Muszę przyznać, że jestem zadowolona, bo wysłałam do Polski kolejną część pracy zaliczeniowej z bloku tematycznego (z historii wojskowości) – wysłałam mailem, oczywiście.

 

(Dom przy ulicy Angielskiej – Englandsvej)
(Metro kopenhaskie)
Czas na hity.
(Sushi i pizza – jedno i drugie cukierkowe)
(Coś takiego też mam na wydziale)

Dzień był jak stulecie, a kalendarz – chwilą…

,,Znowu dzień mi przeleciał…”

 
 
 
 
Wybierałam się dziś na zakupy z grupą erasmusowców. No i tak się wybrałam, że – pomyliłam drogi i przez bitą godzinę maszerowałam z podniesionym czołem w odwrotną stronę niż ta, którą powinnam była obrać. Zbiegłam całe Slotsholmen – dzielnicę rządową. Dosłownie całe.
 A zamierzonego celu – centrum handlowego Fisketorvet (na Kalvebod Brygge) – nie było widać. Zanim się zorientowałam, co ja robię, i się zawróciłam – było dobrze po czternastej.
Cel w końcu dopadłam – ale godzinę po umówionym spotkaniu. Więc sobie po nim pospacerowałam, przy okazji robiąc trochę zakupów.
Ogółem – po mieście spacerowałam bite pięć godzin. To był długi dzień. Może nie jak stulecie, ale długi. Niemniej jednak – był on miły.
( It’s a good day 🙂 )
I hity na dzień dzisiejszy.
(Minister. No, takiego ministra to ja bym chciała! :p )
(Wieprzowina po duńsku. Zaczyna mi brakować słów na to, jak mi się ten język podoba 🙂 )

Deszczowo. Oj, deszczowo!

Wyjście z domu nie skończyło się może zupełnym fiaskiem, ale niewątpliwie na finiszu byłam przemoczona do suchej nitki. Odpuściłam sobie pójście do biblioteki i – po powrocie z miasta i doprowadzeniu się do stanu jako – takiej używalności – zasiadłam do nauki, którą w tym momencie powoli kończę. Pogoda mnie dziś dobiła – mało komu chce się coś robić w taki deszcz. Nic tylko przespać taki dzień. Szkoda tylko, że nie zawsze można sobie na to pozwolić.

 

(Chodzą ludzie od siebie do siebie…)
I hicior.
(Co w języku polskim oznacza przedstawione na obrazku słowo – tylko bez kółka na ,,a” – tłumaczyć nie muszę…)