Tylko dopowiem

Werniks.

,,Ciemno, prawie noc”

Poprzedni post miał być ostatnim w tym roku. Jestem jednak pod takim… wpływem…?… wrażeniem…?… obrazu Wałbrzycha zawartego w książce Joanny Bator pod zapisanym wyżej w cudzysłowie tytułem, że po prostu muszę dać temu wyraz.

,,…było już ciemno, prawie noc…”

Poprzemysłowe miejskie budynki. Zamek Książ. Zaginione dzieci. Rodziny tych dzieci – rozbite, niekiedy wręcz patologiczne.

Niepokój.

Groza.

Takiej książki – z dreszczykiem – było mi trzeba.

Wyczółkowski – werniksy

Opowiadam, jak żyję

,,Nie mówię jak żyć. Opowiadam, jak żyję.”

To słowa zaczerpnięte z bloga ,,Mama nie z wyboru”. Ten blog jest jednym z tych, do których sięgam, kiedy potrzebuję… wyciszenia. I zastrzyku wiary, że jakoś to będzie.

Cały czas szukam harmonii w swoim zwariowanym życiu. Daleko mi do pouczania innych, do prawienia morałów. Nie ten wiek, nie to miejsce, nie ten czas. Skupiam się na swoim życiu. Pracuję, robię to, co kocham, rozwijam się na różnych polach.

Ale też… walczę. Walczę tak naprawdę o każdy dzień. Walczę, by go przetrwać.

Bo prawda jest taka, że stany lękowe nie chcą ustąpić. Mimo mojej walki. Wprawdzie przesypiam już całe noce, ale lęki chwytają w rozmaitych momentach. Jestem w teatrze, jestem na spacerze, jestem w pociągu – w drodze do i z pracy. Wydanie pieniędzy – to nadal jest problem. Boję się wydawać pieniądze. Dziesięć razy się zastanowię zanim coś kupię. Tak było z kupioną dzisiaj książką – kilka miesięcy chodziła mi po głowie. Ściśle wiąże się z Danią, a i tak długo myślałam, by ją nabyć.

Kończy się rok 2017, ten blog w styczniu będzie miał dwa lata (a tak wyglądała jego pierwotna wersja). Ale – to też będą dwa lata… moich problemów, moich lęków. Rok 2016 – przećwiczył mnie strasznie. Chyba nigdy nie będzie tak jak kiedyś. Nastąpił zbyt wyraźny podział w moim życiu. Ogłaszałam już mały wielki sukces. Niewiele ponad rok temu. Koniec z lekarstwami. A to już coś. W sumie i tak jest nieporównywalnie lepiej niż było. A było tak, że czmychałam ze strachu przed własnym cieniem. Teraz, kiedy czuję, że jest źle – piszę mojego drugiego bloga. Tego kiedyś zahasłowanego. Teraz przeniosłam go gdzie indziej. Już nie jest zahasłowany. Albo – jak nie piszę bloga, to piszę. Po prostu – piszę na kartce z zeszytu. ,,Wypisuję z siebie” to, co mnie trapi.

Tak więc. Nie roztaczam opowieści jak cudownie sielankowe jest życie. Piszę o życiu takim, jakie jest codziennie – trochę słodkie, trochę gorzkie.

,,Opowiadam, jak żyję.”

T… T… T…

W Święta gościliśmy Znajomą. Cała Jej rodzina jest poza granicami Polski. Ta Osoba bardzo dobrze znała T. – najstarszego z mojego Rodzeństwa i mojego Chrzestnego jednocześnie. Widok tej Kobiety sprawia, że myśli o Nim powracają. Zwłaszcza dziś, kiedy na początku grudnia minęła kolejna rocznica odejścia T. Już czternasta. Jak ten czas leci…

Miałby dzisiaj 46 lat (rocznik ’71). Zastanawiam się czasem, jaki by był. Czy Jego znakami rozpoznawczymi nadal byłyby charakterystyczne okulary i długie włosy związane w kucyk? No i, niestety, papieros…? Czy nadal miałby swój – dość luźny w sumie – stosunek do życia? Takim właśnie Go zapamiętałam. Wiem na pewno, że nadal mielibyśmy tak dobry kontakt. Lgnęłam do Niego. Opiekował się mną, wiedział, jak znaleźć wspólny język. Bardzo dobrze dogadywali się z J. – moim drugim Bratem. J. był świadkiem T. na Jego ślubie. Niemal dwadzieścia dwa lata temu.

Ty najlepiej wiesz, T., jak bardzo mi Ciebie brakuje. Choć z drugiej strony wiem, że gdzieś tam na mnie patrzysz.

Ty najlepiej wiesz, T., jak bardzo przeżyłam Twoje odejście.

Ty najlepiej wiesz, T., dlaczego w ogóle o tym piszę.

A… czy wiesz, T., że zabieram się za urządzanie własnego gniazdka? Byłbyś ze mnie taki dumny… wiem.

A… czy wiesz, T., że się realizuję zawodowo? Cieszę się, że zajmuję się tym, co sprawia mi taką przyjemność!

A… czy wiesz, T., że Twoja Fundacja obchodziła ćwierćwiecze działalności? Jesteśmy rówieśnicami – jestem od niej trzy miesiące starsza.

To tyle na dziś, T.

Do napisania… T.

Wbrew tak zwanej ironii losu

Kolęda Zbigniewa Preisnera i Beaty Rybotyckiej. Wzrusza niezmiennie. I wykonanie, i tekst:

,,A nadzieja znów wstąpi w nas,

nieobecnych pojawią się cienie.

Uwierzymy kolejny raz

w jeszcze jedno Boże Narodzenie.

Chociaż przygasł świąteczny gwar,

bo zabrakło znów czyjegoś głosu:

przyjdź tu do nas i z nami trwaj

wbrew tak zwanej ironii losu.

Daj nam wiarę, że to ma sens,

że nie trzeba żałować Przyjaciół.

Bo gdziekolwiek są – dobrze im jest,

gdyż są z nami, choć w innej postaci.

I przekonaj, że tak ma być,

że po głosach tych wciąż drży powietrze.

Że odeszli po to, by żyć

i tym razem będą żyć wiecznie.

Przyjdź na świat,

by wyrównać rachunki strat,

żeby zająć wśród nas

puste miejsca przy stole.

Jeszcze raz

pozwól cieszyć się dzieckiem w nas

i zapomnieć, że są

puste miejsca przy stole…”

Sorry, taki mamy klimat

Usiłuję się rozbudzić. Skutek jest, powiedzmy sobie szczerze, mizerny. Właśnie piję drugą kawę. Patrzę bez sensu za okno. Śniegu nie ma. Sorry, taki mamy klimat – jak swego czasu wysłowiła się jedna z pań – ministrów. Słońca też nie ma. W sumie sama jestem ciekawa, jakie dzisiaj mam ciśnienie, bo generalnie jestem niskociśnieniowcem i takie 70 na 55 to u mnie standard.

O, właśnie. ,,Helena – kebab” :p wyszperane na jednej z ulic Warszawy. Jutro odbieram klucze do swojego własnego em – kwadrat, ale ono nie będzie w stolicy. Tym sposobem ominie mnie przyjemność bywania w rzeczonej ,,Helenie – kebab”.

Młyn. Młyn. Młyn. Niech mi ktoś przypomni, jak ja się nazywam…

Dłuższe formy

Wróciłam do pisania dłuższych form. Ściślej mówiąc: w wolnych chwilach ponownie skrobię coś, co stworzyłam dobre kilkanaście lat temu. Miałam wtedy dwanaście lat i wysmarowanie bitych stu stron (a nawet trochę ponad stu) – było nie lada wyczynem. I po upływie x lat, ponownie wróciłam do tego mojego ,,dzieła”. Z mocnym postanowieniem poprawy – i dokończenia go.

Ostatnie dłuższe ,,coś” powstało po mojej maturze, kiedy wpadłam na pomysł zdawania do łódzkiej filmówki i w związku z tym – a marzyło mi się pisanie scenariuszy – musiałam przedstawić komisji rekrutacyjnej przed którą ewentualnie bym stawała – swoje dzieło, liczące najmniej sto stron. Wysmażyłam takowe i szumnie nazwałam książką. Po czym postanowiłam się pochwalić tym przed moją rodziną.

Finalnie moje wybitne wypociny spłonęły w kominku. Pełne dramatyzmu losy głównej bohaterki sprawiły, że moim najbliższym pociekły łzy, ale… ze śmiechu.

W skrócie wyglądały one tak, że dziewczyna z Warszawy przeprowadza się do miasta w którym ja sama obecnie mieszkam, by zamieszkać z ojcem i jego nową kochanką. Wskutek mało szczęśliwego zbiegu okoliczności odkywa, że kochanka ojca jest tak naprawdę transwestytą, który zamordował jej matkę.

Bosko, prawda? Harlequiny, przy całym dla nich szacunku, przy tej historii mogą się schować.

Po tym, jak powyższa opowieść została zjechana od góry do dołu przez recenzenta i spłonęła w kominku – długo, długo nie pisałam nic… długiego. Teraz powoli się to zmienia.