Autobusy zapłakane deszczem

I to dosłownie. Nie ma to jak marznąć w autobusie PeKaeS(u) relacji Suwałki – Warszawa Zachodnia w lodowaty wtorkowy poranek! Ma się jednak to szczęście, że w telefonie są zapisane zdjęcia – a na nich trochę słońca, jakie przytrafiło się przez ostatnie dni.

Wracam na dwa dni do 100licy – próbować walczyć z prozą życia. A już w piątek – zaczynam tydzień na moim ukochanym Podlasiu ❤

Suwalszczyzna, dmuchawce i wiatr

Wracając myślami do ubiegłotygodniowego wesela – dziś, będąc na działce, przeszłam się na spacer. Pokonałam tę samą trasę, którą osiem lat temu pokonywałyśmy w babskim gronie – wśród nas Ewa, na której ślubie i weselu tak świetnie się bawiłam. Pamiętam, że Ewci zrobiłyśmy wtedy zdjęcie, stojącej wśród zielonych traw. I – po wrzuceniu go na Naszą Klasę – ktoś je skomentował:

Dmuchawce, latawce, wiatr i… Sarenka.

Dziś – idąc przez moje suwalskie Sidory i Ścibowo – miałam przed oczami tamte cudowne wakacje, spacery i pogaduchy.

Lato, zaczekaj chwilę.

Weselmy się! <3

Ja Ciebie kocham! Ach, te słowa

tak dziwnie w moim sercu brzmią.

Miałaby wrócić wiosna nowa

i zbudzić kwiaty, co w nim śpią?

Miałbym w miłości cud uwierzyć,

jak Łazarz z grobu mego wstać.

Młodzieńczy, jasny kształt odświeżyć,

z rąk Twoich nowe życie brać?

Ja Ciebie kocham! Czy być może?

Czy mnie nie zwodzi złudzeń moc?

Ach, nie, bo jasną widzę zorzę

i pierzchającą widzę noc!

I wszystko we mnie inne, świeże,

zwątpienia w sercu stopniał lód

i znowu pragnę, kocham, wierzę!

Wierzę w miłości wieczny cud!

Ja Ciebie kocham! Świat się zmienia –

zakwita szczęściem od tych słów.

I tak jak w pierwszych dniach istnienia

przybiera ślubną szatę znów!

A dusza skrzydła znów dostaje –

już jej nie zwodzi ziemski żal.

I w Elizejskie leci Gaje

i tonie pośród świata fal!

Moje rodzinne Podlasie było w ostatni weekend miejscem ślubu mojej kochanej Ciotecznej Siostry – będącej Chrześnicą niejednokrotnie wspomnianego na blogu Mecenasa S.

Bawiłam się do rana. Wytańczyłam się. Było bardzo, bardzo miło. 

Na Podlasie zawitam na dłużej we wrześniu. Nie wyobrażam sobie wakacji bez pojechania tam.Uwielbiam tam być – tam są moi Bliscy i moje ukochane miejsca. Tam są moje wspomnienia cudownego i zupełnie beztroskiego dzieciństwa. Tam jest genealogia, którą zajmuję się od kilku już lat. Na tamtejszych cmentarzach – w Sterdyni i Kosowie Lackim – spoczywają moi przodkowie. 

Zaczynam już odliczać dni do powrotu w moje ukochane Rodzinne Strony.

Poniżej – linki do piosenek, które namiętnie śpiewało się pewnego lata na Podlasiu:

WALA TWIST

BAL ARLEKINA

Ciąg dalszy nastąpi. We wrześniu.

I believe I can fly

Moja droga do polubienia nauki języków była i bardzo długa, i bardzo wyboista. Angielskiego zaczęłam się uczyć na początku szkoły podstawowej, ale – wstyd się przyznać – przez naprawdę wiele lat nie potrafiłam czerpać przyjemności z tej nauki. Denerwowała mnie wymowa, która za czasów przed implantacją stanowiła dla mnie coś absolutnie nie do ogarnięcia. Irytowała mnie sama „barwa” tego języka, angielski wydawał mi się wówczas okropnie twardy. Nie rozumiałam, jak do mnie mówiono. Sama strasznie bałam się mówić. Nie chciałam też czytać po angielsku ani pisać – jedno i drugie mnie nużyło.

Przełom nastąpił dopiero niedawno – dokładnie siedem lat temu. Przysiadłam. Zaczęłam się naprawdę uczyć. Na początek – narzuciłam sobie pewną rutynę, a mianowicie naukę pięciu słówek dziennie. Sięgnęłam po książki. Pamiętam, że byłam strasznie szczęśliwa czytaniem w obcym języku, a raczej – wtedy jeszcze – nieśmiałymi próbami czytania w obcym języku (bardzo, bardzo nieśmiałymi). Moi angliści z liceum na Wiewiórek – profesor Urszula Duda – Szelińska i profesor Radosław Motrenko – byli dla mnie wielkim oparciem, krok po kroku pokazywali, jak znaleźć drogę do efektywnej nauki języka i móc czerpać z tej nauki radość. Pani Dudzie jestem i będę dozgonnie wdzięczna za to, że namówiła mnie do zdawania ustnej matury z angielskiego, przed czym wzbraniałam się rękami i nogami, bojąc się, że czegoś nie usłyszę, coś źle powiem, niewyraźnie, niegramatycznie i w konsekwencji obleję.

Bardzo miło wspominam również lektorat na Uniwersytecie Wrocławskim, jak i naukę w jednej z wrocławskich szkół językowych.

Od dwóch lat swój angielski szkolę w Szkole Języka Angielskiego „PERITIA” w Warszawie. Przygodę z tym super miejscem zaczęłam troszkę przez przypadek – szłam do BUWu i rzuciła mi się w oczy tablica informująca, że tuż obok jest szkoła językowa. Wykonałam telefon od razu, po kilku…jak nie kilkunastu, to kilkudziesięciu minutach byłam po rozmowie kwalifikacyjnej (przeprowadzonej przez właścicielkę szkoły, panią Magdę Zimniak). W Peritii cenię domową, ciepłą atmosferę, otwartość, cierpliwość. Grupy są niewielkie, a to sprzyja nauce. Dla mnie ma to tym większe znaczenie, że przy większej liczbie uczestników, przy rozmowach, czasem harmiderze – jest mi bardzo ciężko – nie tylko dlatego, że nie rozumiem, ale sama nie odważę się mówić. Myślę, że dzięki nauce w Peritii poprawiłam swój angielski.

Przez pół roku w Kopenhadze angielski był niezbędny, używałam go non – stop. Czasem było trudniej, czasem łatwiej; lepiej, gorzej, zaliczyłam wzloty i upadki. Pisałam już tu na blogu, że początkowo Duńczycy nie rozumieli mnie ni w ząb – i vice versa.

Nie słyszę, tak więc absolutnie pogodziłam się z faktem, że żaden z moich języków (ani angielski, ani duński) nigdy nie będzie językiem biegłym. Wierzę jednak, że będę porozumiewać się w nich w miarę swobodnie. Wierzę, że potrafię to osiągnąć.

I believe I can fly!

Pudełko czekoladek. Paroles, paroles …

Za oknem deszcz, to i humor znacznie gorszy. Nie było po co wychodzić (nawet do sklepu) – tak pada … właściwie przez cały dzień. Motywacja też od razu drastycznie spada – a już się tak cieszyłam, że dziś nareszcie skończę czytać ten nieszczęsny podręcznik. Nic z tego! Spacer – podobnie jak wczoraj – nie doszedł do skutku.

hgh-jpg

Polecono mi zjeść czekoladę – że być może po tym poprawi mi się nastrój. Faktycznie – trochę pomogło. Ale chyba nic nie pomogło mi dziś tak bardzo, jak słuchanie muzyki.

Studencko

Wspomagając się kawą – zasiadłam do pracy. Do egzaminu bliżej już niż dalej, a wręcz tak bardzo blisko, że grzechem byłoby nie przysiąść. Dziś przez trzy czwarte dnia jak nie lało, to przynajmniej padało; próbowałam wyjść na spacer i szybko zawróciłam do domu. Mam nadzieję tej nocy napisać wstęp do mojej pracy  – oczywiście, najpierw muszę dokończyć lekturę mojej coursebook (czytanej po raz nie wiem, który). Mam nadzieję zdać ten egzamin, bo nie ukrywam, że jestem naprawdę u kresu sił – psychicznych (przede wszystkim!), fizycznych i w zasadzie wszystkich istniejących. Muszę jeszcze dokonać wszelkich niezbędnych formalności związanych z wyjazdem. I oddać prace zaliczeniowe, które mi zostały. Ale na razie egzamin jest absolutnie najważniejszy!

Nie pamiętam już, czy o tym wspominałam, ale jest jeszcze jedna raczej istotna sprawa odnośnie Erasmusa w Kopenhadze. Chodzi o coursebooks (czyli podręczniki). Wiem, że niektórzy moi znajomi na będąc wymianie dostawali kserówki od wykładowców i z nich przygotowywali się na zajęcia. W Kopenhadze raczej studentów proszono o kupno podręczników. Jak również zdarzały się kompendia z niektórymi tekstami na zajęcia; kupowało się je w wydziałowym punkcie ksero – przynajmniej w moim przypadku. Kserówki czasami dosyłano mailem, owszem, ale stanowiły one najczęściej dodatek do coursebooks i kompendium (były to artykuły etc.). Ja na podręcznik i kompendium wydałam łącznie około dwustu pięćdziesięciu polskich złotych. Książki w Danii są generalnie śmiertelnie drogie…

I jedna dobra wiadomość.

Łączność telefoniczną ze światem chyba już powoli odzyskuję, to znaczy w miejsce HTC dziarsko wkroczył Huawei. W zasadzie nigdy dotąd nie miałam jakoś szczególnie do czynienia z tą firmą i w sumie niewiele opinii na jej temat słyszałam (z HTC byłam bardzo zadowolona, telefon dobrze się sprawował – nie bardzo wiem, jak to się stało, że siadło to gniazdko karty SIM). HTC popsuł mi się na wyjeździe – to znaczy w mojej pięknej København. Liczę (bardzo po cichu), że Huawei wytrzyma ze mną całe przepisowe dwa lata, a nie zepsuje się po roku.

Sierpniowo – deszczowo. Zabłądziłam?

Na działce. W sumie nie jest aż tak deszczowo, jak mogłoby być. Dziś było słonecznie, nawet ciepło. Wieczory są bardzo chłodne, najczęściej kryję się więc w domu i staram się ponadrabiać zaległości czytelnicze. A nazbierało się tych zaległości, nazbierało.

Sięgnęłam po książkę Agnieszki Olejnik, zatytułowaną „Zabłądziłam”. Lubię tę autorkę, odpowiada mi styl, którym pisze. A „Zabłądziłam” jest chyba najmocniejszą z jej książek, chyba taką najbardziej „życiową”. Przypomina mi – pod względem sposobu pisania – cykl Hanny Kowalewskiej o Zawrociu, który bardzo cenię. Kilka postów wcześniej pisałam o wydanej niedawno kolejnej części z tego cyklu („Cztery rzęsy nietoperza”).

Zabłądziłam. Ja też. Błądzę. Teraz. A moźe tylko mi się tak wydaje?