Kapryśna piątkowa sobota

Dzień zapowiadał się fatalnie, to znaczy wczoraj po prostu strasznie źle się czułam i gdyby nie koleżanka, która poratowała mnie tabletką, to byłoby jeszcze gorzej. Humor mam od dwóch dni taki sobie. Nawet bardzo taki sobie 😦

Dziś – usiłując ten humor podreperować – poszłam na kawę do – bardzo sympatycznej skądinąd – kawiarenki LeKaff. Później – wycieczka rowerowa. Długa – prawie trzygodzinna. Pojechałam do Kastrup, jak wczoraj, ale tym razem via Amagerbrogade  – summa summarum okrążając lotnisko. W sumie to jestem ciekawa, ile kilometrów zrobiłam. Myślę, że sporo.

Będąc w Kastrup zobaczyłam coś, co wydawało mi się być … dziewiętnastowiecznym parkiem. Wyglądało to tak intrygująco, że przekroczyłam bramę i znalazłam się tym sposobem na cmentarzu. Wyglądał faktycznie jak park. Zdjęcia – wśród zdjęć poniżej.

Le Kaff:

 

 

 

W drodze do Kastrup:
(Taki samochód mogłabym mieć…)

 

 

 

 

 

(Droga prowadząca na lotnisko Kastrup)
Cmentarz w Kastrup:

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Droga powrotna:

 

 

 

 

(Fort w Kastrup)
Miłej reszty weekendu życzę.

Latawce, wiatr i plaża

Wraz z moją nieodłączną Myszką Miki postanowiłam / postanowiliśmy?/ wybrać się dziś na wycieczkę wzdłuż Amager Strand. Tak mi / nam się to spodobało, że przejechałam / przejechaliśmy całą ścieżkę rowerową, lądując – summa summarum – tuż przy lotnisku Kastrup i przy Den Bla Planet (Narodowym Duńskim Akwarium). Przy okazji – dowiedziałam się, że Kastrup Lufthavnen to już nie jest Kobenhavns Kommune, a sąsiednie Tarnby Kommune. Pedałując, miło było obserwować kafejki przy plaży, Duńczyków na deskach windsurfingowych. Niewątpliwie, Amager Strandparken ma swój urok 🙂 Jak na dłoni widać było most łączący Danię i Szwecję.

 Niestety, w iPhonie padła bateria. I nie udało mi się zrobić nic więcej niż to, co prezentuję poniżej.

Nie chodzi o to, aby język giętki…

…powiedział wszystko, co pomyśli głowa. 

Język giętki. No właśnie. Jak to jest z tym językiem giętkim i w ogóle z językami obcymi? A przynajmniej – w moim przypadku…? Siedząc dziś w bibliotece nad duńskim, pomyślałam, że może warto byłoby napisać coś na ten temat.

Angielskiego uczę się nieprzerwanie od 1999 roku. Bardzo lubię ten język, jest on taki… melodyjny. Z drugiej zaś strony wiem, że ani angielski, ani żaden inny język nie będą u mnie tak bardzo biegłe, jak chciałabym, żeby były – a wszystko ze względu na mój słuch.

Co nie zmienia faktu, że naukę języków bardzo lubię i tym chętniej zabrałam się za naukę duńskiego. Myślę, że powoli, powoli – da się dojść do wyznaczonego sobie celu… w tym przypadku do dogadania się z Duńczykami.

Myślę, że najważniejsze, to przynajmniej próbować się dogadać. Pamiętam, że jakieś sto lat temu, gdy jeszcze mój niemiecki (który uparcie wałkowałam przez bite sześć lat) nie ograniczał się do trzech podstawowych wyrażeń (‚Ja’, ‚Nein’ , ‚Hande hoch’), kiedy wsiadłam w pociągu do przedziału, w którym byli sami Niemcy (z Hamburga do Krakowa przez Wrocław) – musiałam wyszperać z pamięci szczątki tego mojego niemieckiego i – o dziwo – zostałam zrozumiana. Niestety, po pięciu latach nieużywania zupełnie zapomniałam tego języka i – mimo corocznych obietnic, że do niego wrócę – jak na razie nie udało mi się tego dokonać. Aczkolwiek możliwe, że w jakiejś super – podbramkowej sytuacji, jakbym poszperała, to bym się po niemiecku wysłowiła.

Uczyłam się również języka migowego. Podstaw języka migowego. I sporo znaków używanych w tym języku jeszcze pamiętam. Szczerze powiedziawszy (napisawszy?) z tych języków, których do tej pory się uczyłam – migowy był najtrudniejszy. Musisz wszystko pokazywać, bardzo ważna jest mimika, jak również koordynacja ruchów (bardzo podobne znaki mogą oznaczać diametralnie co innego).

Łacina – też była. Najpierw na pierwszym roku studiów – bo tak jest w programie. Potem – już czysto hobbystycznie, dla własnej – że tak się wyrażę – ‚gimnastyki’.

Teraz duński. Na razie to początki. Ale – jestem uparta. I wiem, że będę się uczyć 🙂

 

Nauka jazdy … rowerem

Nie sposób nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że początki bywają trudne. Trudność owych początków odczułam, ucząc się poruszania po Kopenhadze – na rowerze.

Mój stalowy rumak – znany również z racji fantazyjnej kierownicy jako Myszka Miki – przeżył ze mną wiele. Poczynając od spektakularnego zaliczenia gleby w wakacje Roku Pańskiego 2009, kiedy to w drugi dzień obozu rowerowego (sic!) wyłożyłam się jak długa na jednej z dróg województwa zachodniopomorskiego (ściślej: dwa kilometry przed Trzebiatowem), tracąc parę zębów, tudzież skórę na łokciach i kolanach. Potem przez kilka lat jeździliśmy po Wrocławiu i można śmiało powiedzieć, że zjeździliśmy większość miasta. Teraz – od kilku dni, to znaczy od momentu przyjazdu z Polski – Myszka Miki dzielnie wozi mnie po Kobenhavn.
Ścieżki rowerowe w Kobenhavn są w zasadzie wszędzie, bo też i rowerów tu jest od groma. Stalowe rumaki stoją sobie spokojnie w każdym zakątku i zaułku i w większości przypadków niczym nie są przypięte. Ja jednakowoż przypinam Myszkę – wszak przezorny zawsze ubezpieczony.
 
Nauka jazdy. No właśnie… Są tu odrębne cykle świateł i odrębne znaki drogowe dla rowerzystów i teraz w zasadzie największa sztuka polega na tym, żeby się  w tym wszystkim połapać. Powoli się tego uczę i – przypuszczam – jeszcze kilka dni mi ta nauka zajmie, ale pierwszy dzień to był jakiś kosmos. Pomijam fakt parokrotnej ucieczki przed samochodami (dosłownie w ostatniej chwili) – jechałam jak potłuczona, mruczałam pod nosem słowa powszechnie uznawane za nieprzystające przedstawicielce płci ładniejszej i autentycznie gubiłam się w miejscach, które – wydawać by się mogło – zdążyłam już poznać. Teraz jest troszeczkę lepiej, ale do ideału droga jeszcze daleka.
A co porabiam teraz? Piszę pracę – i słucham muzyki. Aktualnie w tle lecą słowa:
,,Wyciągnij dłonie i chwyć marzenie,
ono rozproszy złej nocy cienie.
Niechaj nadziei skrzydła białe
z powrotem niosą Cię
jak ptak.”
 
 

Ogrody Tivoli. Christiania. Holmen. Operaen

Zwiedziliśmy dziś z Tatusiem słynne Tivoli. Wydaliśmy krocie. I… nie jesteśmy zachwyceni. Strasznie to jest jarmarczne. Przede wszystkim to są sklepiki, kafejki, kafejeczki. Owszem – diabelskie młyny i rollercoastery też się znajdą, ale strasznie to wszystko jest naćkane na stosunkowo niewielkiej powierzchni – jedno stoi na drugim i to niemalże dosłownie. Za sam wstęp dużo płacisz, a potem za każde skorzystanie z jakiejś atrakcji każą dodatkowo płacić. To jest w zasadzie miejsce dla rodzin z dziećmi, które są zapewnić dzieciakom sobotnio – niedzielną rozrywkę. Aczkolwiek szczerze wątpię w to, czy niektóre diabelskie młyny rzeczywiście są przeznaczone dla dzieci 🙂

To, co nam się z pewnością podobało to kawa – bardzo dobra, włoska 🙂 No i kwiaty – były piękne!

 

 

 

Kilka fotek z Tivoli.

 

 

 

 

(Tivoli Koncertsal – jedna z ważniejszych sal widowiskowych w Danii)

 

Później przejechaliśmy przez Christianię – niestety, nie mogłam zrobić zdjęć. Wycieczkę zakończyliśmy na nowym gmachu opery (Operaen w części miasta zwanej Holmen /Wyspy/).

Miasto kwitnącej wiśni

Wczoraj przyjechał Tata. Bardzo się ucieszyłam! Po trzech miesiącach niewidzenia się…  stęskniłam się bardzo. Więc zwiedzamy. Wczoraj – moja uczelnia, Stroget, Norreport. Dzisiaj – Kongens Nytorv, Amalienborg, Langelinie Pier i Den Lille Havfrue, Kastellet, Norrebro, Ostebro… jutrzejsze zwiedzanie opiszę jutro 🙂

Tak pięknie było dziś w Kastellet! Dlatego ten post zatytułowałam ,,Miasto kwitnącej wiśni” 🙂

 

 

 

 

Środowe parszywe samopoczucie

Jak w tytule. Nie dość, że miałam noc z głowy – to jak już usnęłam – czyli około szóstej rano – to przespałam tak ze 3/4 dnia, a jak już się zwlokłam z wyrka, to pognałam do najbliższej apteki (,,najbliższej” to znaczy jakieś 20 minut tuptania). Na duński nie poszłam, bo dwugodzinny spacer w tę i dwugodzinny z powrotem – to było ponad moje siły, co nie zmienia faktu, że dziś tę część dnia, która jeszcze mi została – poświęciłam duńskiemu. (Hvad med dig? 🙂 Jak długo uczyłeś/aś się dziś duńskiego? :))  Od rana żrę Panodil – czyli duńską wersję Panadolu / Apapu / Ibupromu. I to byłoby tyle na dzisiaj.

Z pozdrowieniami i nadzieją na lepsze jutro

wasza źle – się – czująca

H.

 

(Paryski akcent w Kopenhadze)

 

(Rower moich marzeń 🙂 )

 

(Kawa… królestwo za kawę!)

 

(Dzisiejsza pogoda)
(Winogrona. Uwielbiam!)

,,Jeszcze nigdy tak nie było…

żeby jakoś nie było” – jak mawia moja Mama. Nie ukrywam, że jestem bardzo ciekawa, co przyniesie mi najbliższy tydzień, a moją ciekawość potęguje fakt, że przyjedzie do mnie Tata i zobaczymy, jak mu się spodoba Kopenhaga (bo że mu się spodoba, to – myślę – nie ulega wątpliwości, ja to miasto zdążyłam… pokochać). Mam nadzieję, że kolejne siedem dni będzie trochę mniej zwariowanych niż te ostatnie – że znajdę chwilę, którą spożytkuję na napisanie nowego posta na blogu. Zaczęłam również przenosić bloga w inne miejsce – z tym tylko, że – z braku czasu – robię to z doskoku i ślamazarzy się to niemiłosiernie.

(Zdjęcie sprzed prawie trzech miesięcy, kiedy o dziewiętnastej było ciemno, a ja stawiałam swoje pierwsze ,,kopenhaskie” kroki)

Tak – z każdym dniem piękna Kopenhaga podoba mi się coraz bardziej. Jeszcze wiele miejsc pozostaje do odkrycia, ale przecież wiem, że stopniowo je odkryję. Mam także świadomość, że niedługo egzaminy i powoli muszę zacząć się do nich przygotowywać. Cóż… istnieje w słowniku każdego studenta magiczne słowo sesja.

Co ma być – będzie. ,,Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było…”

Trochę się nazbierało…

Tydzień miałam tak zwariowany, że nawet – co przyznaję z niejakim wstydem – blog leżał i kwiczał kwikiem rozpaczliwym. Poczynając od tego, że we wtorek miałam pierwszą w swoim życiu całkowicie anglojęzyczną prezentację, gdzie nikt ze słuchaczy nie mówił po polsku. Wróciłam z niej i zasiadłam do nauki duńskiego, który miałam w środę. W czwartek odbyłam kolejną rozmowę – tym razem z drugim wykładowcą i dzięki temu już mam tematy obydwu egzaminów – do których w sumie należałoby już zacząć się uczyć, w końcu odbędą się one dokładnie za miesiąc (!). Czwartkowe popołudnie i wieczór upłynęły mi na przygotowywaniu się z kolei na piątek i piątkowe zajęcia, a w piątek – czyli wczoraj – znowu na nogach byłam od rana: najpierw zajęcia, potem archiwum i praca zaliczeniowa, potem spotkanie i koniec końców po wszystkim byłam o 21.00. na Amager. Dzisiaj odsypiałam – nie piszę, o której wstałam, bo to aż wstyd. Potem poszłam na spacer, który w sumie w planach miałam znacznie dłuższy, ale zatrzymał mnie ulewny deszcz… Słońce wyszło – owszem, ale jak już wracałam do siebie – objuczona zakupami…

(Środa. Vesterbrogade)
Znalazłam jednak – w czwartek – chwilę czasu, by zrobić sobie małą przyjemność. Otóż wzięłam udział w evencie organizowanym przez moją wydziałową bibliotekę. Poniżej – zdjęcie plakatu promującego ten event. Miło było posłuchać kulturalnej rozmowy dwóch wykładowczyń – jeden z Danii, drugiej z Niemiec. Miło było dowiedzieć się czegoś nowego…
Nauka, ciężka nauka…
Wczoraj zahaczyłam o Paludan Bogcafe – coś takiego jak warszawski ,,Czuły Barbarzyńca”, tylko, że jakieś cztery razy większe. Uwielbiam takie zakątki. Generalnie – jestem molem książkowym.

 

 

 

 

 

 

 

 

Na takie ,,cosie” też się w tym tygodniu natknęłam:

 

(W sklepie Tiger)

 

(Na ścianie gabinetu wykładowcy)
(W Lidlu)
(I na Stroget)
Karteczka na drzwiach sali wykładowej – dzięki niej wiedziałam  w czwartek, gdzie się udać, by znaleźć wykładowcę 🙂

,,Pójdźcie w jasności jasność”. Piosenki ostatnich dziesięciu lat PRL – u

 

Lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku niewątpliwie obfitowały w wydarzenia historyczne. W roku 1980 podpisano Porozumienia Sierpniowe. W grudniu 1981 wybuchł stan wojenny. Na demokratyczne wybory przyszło Polakom czekać kolejne osiem lat – do czerwca ’89. Autorzy tekstów piosenek  czerpali z tych wydarzeń – jak również z realiów życia w PRL – u – garściami.

 

,,Kolęda Nocka”. Album, który został wydany w roku 1981. Powstał rok wcześniej – po sierpniowych wydarzeniach na Wybrzeżu. Właściwie ,,Kolęda Nocka” była musicalem, śpiewogrą – z librettem Ernesta Brylla i muzyką Wojciecha Trzcińskiego. Prym wiodły w nim dwa silne głosy. Głosy Teresy Haremzy i Krystyny Prońko. Siłę obydwu tych głosów widać w wykonanym wspólnie przez obydwie piosenkarki ,,Psalmie o gwieździe”, ze słowami:

Wszyscy, coście dziś biedni,

co jecie chleb powszedni,

pójdźcie za naszą Gwiazdą,

pójdźcie w jasności jasność.

 

Ci, co gorzko płaczecie,

ci, co drogi nie wiecie,

pójdźcie za naszą Gwiazdą,

pójdźcie w jasności jasność.

 

Ci, co jesteście sami

od bólu obłąkani,

pójdźcie za naszą Gwiazdą,

pójdźcie w jasności jasność.

 

I wy, co bez uśmiechu,

i wy z brudu i grzechu,

pójdźcie za naszą Gwiazdą,

pójdźcie w jasności jasność.

 

I maleńcy, nieważni

i żyjący w bojaźni,

pójdźcie za naszą Gwiazdą,

pójdźcie w jasności jasność.

 

I wy życiem zmęczeni,

otępieni cierpieniem,

pójdźcie za naszą Gwiazdą,

pójdźcie w jasności jasność.

 

Niech to światło ogromne

stanie się naszym domem,

niech w promieniach tej Gwiazdy

ręce ogrzeje każdy.

 

Niech odezwie wolnością,

od jasności – jasnością,

pójdźcie za naszą Gwiazdą,

pójdźcie w jasności jasność.

Jeszcze większy rozgłos ,,Kolęda – Nocka” zyskała za sprawą piosenki ,,Psalm stojących w kolejce”. Tym razem było to solowe wykonanie Krystyny Prońko.

Za czym kolejka ta stoi?

Po szarość,

po szarość,

po szarość.

Na co w kolejce tej czekasz?

Na starość,

na starość,

na starość.

Co kupisz, gdy dojdziesz?

Zmęczenie,

zmęczenie,

zmęczenie.

Co przyniesiesz do domu?

Kamienne zwątpienie.

Bądź jak kamień, stój, wytrzymaj,

kiedyś te kamienie drgną

i polecą jak lawina

przez noc,

przez noc,

przez noc.

,,Kolędę – Nockę” wystawiał między innymi warszawski Teatr Wielki. Obejrzało ją blisko pięćdziesiąt tysięcy osób – przedstawień było około stu. Wydano również płytę z piosenkami z tego oratorium. Po wybuchu stanu wojennego, władze zdjęły spektakl z afisza, a płytę wycofały ze sklepów.

Kilka dni po 13 grudnia Magdalena Czapińska szła przez Żoliborz. Dookoła czołgi, tereny Akademii Wychowania Fizycznego zajęte przez stacjonujące wojsko. Obok niej przeszło kilku żołnierzy. Nagle  ze sklepu z zabawkami wybiegł kilkuletni chłopiec i wymierzył w żołnierzy swój plastikowy karabin. Lufy prawdziwych karabinów błyskawicznie zostały skierowane w jego stronę. Widok ten wstrząsnął Magdaleną Czapińską. I –  pod wpływem opisywanych wydarzeń – przelała swoje uczucia na papier, tworząc tym samym tekst jednej z najpiękniejszych piosenek lat 80.:

Ty, Panie, tyle czasu masz,

mieszkanie w chmurach i błękicie.

A ja na głowie mnóstwo spraw

i na to wszystko jedno życie.

 

A skoro wszystko lepiej wiesz

i patrzysz na nas z lotu ptaka,

to powiedz mi, czemu tak jest,

że czasem tylko siąść i płakać?

 

Ja się nie skarżę na swój los,

potulna jestem jak baranek.

I tylko mam nadzieję, że…

że chyba wiesz, co robisz, Panie.

 

Ile mam grzechów, kto to wie?

A do liczenia nie mam głowy.

Wszystkie darujesz mi i tak –

nie jesteś przecież drobiazgowy.

 

Dlaczego mnie do raju bram

prowadzisz drogą taką krętą

i czemu wciąż doświadczasz tak

jak gdybyś chciał uczynić świętą?

 

Nie chcę się skarżyć na swój los,

nie proszę więcej niż dać możesz.

I ciągle mam nadzieję, że…

że chyba wiesz, co robisz, Boże.

 

To życie minie jak zły sen,

jak tragifarsa, komediodramat.

A gdy się zbudzę, westchnę: ,,Cóż…

to wszystko było chyba… zamiast”.

 

Lecz póki co w zamęcie trwam,

liczę na palcach lata szare

i tylko czasem przemknie myśl –

przecież nie jestem tu za karę.

 

Dziś czuję się jak mrówka, gdy

czyjś but tratuje jej mrowisko.

Czemu mi dałeś wiarę w cud

a potem odebrałeś wszystko?

 

Ja się nie skarżę na swój los,

choć wiem, co będzie jutro rano.

Tyle powiedzieć chciałam Ci

zamiast pacierza na dobranoc.

Muzykę do tekstu Czapińskiej (który to tekst pierwotnie – w zamyśle autorki – miała wykonywać Maryla Rodowicz) skomponował Włodzimierz Korcz. Pięknie wykonała ją Edyta Geppert i wystąpiła z nią na festiwalu w Opolu w 1985 roku, wcześniej zaś – w lutym 1985 – piosenka uplasowała się na czwartym miejscu na liście przebojów. Niestety, cenzura skutecznie blokowała jej wykonania. Najsłynniejszy miejscem, gdzie Geppert śpiewała ,,Zamiast” był kabaret Jana Pietrzaka ,,Pod Egidą”. Śpiewana do dziś, wzrusza i wprawia w głęboką zadumę.

Zespół ,,Lombard” rodem z Poznania, powstały w 1981 roku. W latach osiemdziesiątych znajdował się w czołówce zespołów rockowych. Przez dziesięć lat – do roku 1991 jego wokalistką była Małgorzata Ostrowska. Jedną ze swoich najbardziej znanych piosenek, ,,Lombard” wydał w 1983 roku na płycie ,,Śmierć dyskotece!”. Utwór ,,Przeżyj to sam” napisał Andrzej Sobczak.

Na życie patrzysz bez emocji,

na przekór czasom

 i ludziom wbrew.

Gdziekolwiek jesteś,

w dzień czy w nocy –

oczyma widza oglądasz grę.

 

Ktoś inny zmienia świat

za Ciebie,

nadstawia głowę,

podnosi krzyk.

A Ty z daleka, bo tak lepiej

i w razie czego

nie tracisz nic.

 

Przeżyj to sam,

przeżyj to sam,

nie zamieniaj serca w twardy głaz,

póki jeszcze serce masz.

 

Widziałeś wczoraj znów w dzienniku

zmęczonych ludzi,

wzburzony tłum.

I jeden szczegół wzrok Twój przykuł –

ogromne morze

ludzkich głów.

 

A spiker cedził ostre słowa

od których nagła

wzbierała złość.

I począł w Tobie gniew kiełkować

aż pomyślałeś: ,,Milczenia dość”.

Ponoć piosenka ,,Przeżyj to sam” powstała w miejsce piosenki skierowanej do Albina Siwaka, członka Biura Politycznego KC PZPR, której – jak nietrudno się domyślić – nie przepuściła cenzura. Do słów ułożonych przez Andrzeja Sobczaka, muzykę skomponował Grzegorz Stróżniak – lider ,,Lombardu”. Piosenka szybko stała się bardzo popularna. Oprócz ,,Przeżyj to sam”, Andrzej Sobczak napisał również tekst ,,Dorosłe dzieci” dla zespołu ,,Turbo” i ta piosenka również po dziś dzień jest znana. Był poza tym autorem hymnu Lecha Poznań. Zmarł w 2011 roku w rodzinnym Poznaniu.

,,Proszę państwa, 4 czerwca 1989 skończył się w Polsce komunizm” – poinformowała Polaków aktorka Joanna Szczepkowska. Nieco później, bo 17 czerwca na listach przebojów znalazła się piosenka ,,Jeszcze będzie przepięknie” zespołu Tilt, którego liderem był Tomasz Lipiński. Inspiracją dla napisania tego tekstu stał się dla Lipińskiego pobyt w Moskwie, konkretnie – w moskiewskim domu towarowym, gdzie widział kobiety, które – chcąc zdobyć upragnione produkty – wręcz kładły się na ladzie.

Widziałem domy o milionach okien,

a w każdym oknie czaił się ból.

Widziałem twarze, miliony twarzy,

miliony masek do milionów ról.

Ciemny tłum kłębił się i wyciągał ręce
Wciąż było mało i ciągle chciał więcej
I wciąż nie starczało i wciąż było brak
Ciągle bolało, że ciągle jest tak

Strach nie pozwalał głośno o tym mówić
Strach nie pozwalał kochać się i śmiać
Strach nakazywał opuścić w dół oczy
Strach nakazywał cały czas się bać

 

Mieszkańcy miasta i przyjeżdżający,

tacy zmęczeni i tacy cierpiący.

Przeklinający swój codzienny los,

słyszałem ciągle taki głos.

 

Jeszcze będzie przepięknie,

jeszcze będzie normalnie,

jeszcze będzie przepięknie,

jeszcze będzie normalnie.

            Pamiętajmy, że przedstawione wyżej przykłady – to kilka z wielu. Zostały wybrane, ponieważ wiążą się z Polską lat osiemdziesiątych. Polską końca komunizmu; odzwierciedlają uczucia związane z wydarzeniami, jakie wówczas miały miejsce; uczucia związane z ogólną sytuacją w kraju: gospodarczą, ekonomiczną, polityczną. Ja sama – przyznaję – jestem pokoleniem lat dziewięćdziesiątych. Studiuję historię i niniejszy artykuł traktuję jako bardzo nieśmiałą próbę zagłębienia się w tematykę okresu PRL – u, a przynajmniej w tematykę kultury tego okresu (na co dzień specjalizuję się w historii Powstania Warszawskiego). Żyjąc jednak tu i teraz – w 2015 roku, w podwarszawskiej Podkowie Leśnej – myślę, że miał rację Lipiński. Teraz jest – może jeśli niezupełnie przepięknie i idealnie – to z pewnością normalnie. A przynajmniej normalniej niż w okresie PRL – u, w którym przecież przyszło żyć moim dziadkom, rodzicom i starszemu bratu.