Przedwczoraj musiałam odwiedzić jeden ze szpitali. W trybie – nazwijmy to – dość pilnym. Dookoła mnie były osoby takie jak ja – niesłyszące; zaaparatowane, bądź zaimplantowane. Więc: byli dorośli, była młodzież, byli ludzie starsi. No i – były dzieci. Szczerze powiem: patrzyłam na te maluchy i krajało mi się serce.
Zwyczajnie, po ludzku.
Bo widzisz takiego dwulatka, który biega, śmieje się, krzyczy, a widzisz, że tak… że ma aparat (procesor mowy /część zewnętrzna implantu ślimakowego/ to też aparat… choć doskonalszy). Wiesz, jak to jest, kiedy te aparaty ściągasz; wiesz, jak to jest, gdy znajdujesz się na powrót w świecie ciszy. Jest Ci tym bardziej żal tego dziecka, kiedy uzmysławiasz sobie, że ono jest jeszcze takie małe i – najprawdopodobniej – zupełnie nieświadome tego, co już przeszło, a co jeszcze przed nim.
Kiedy tak naprawdę zdałam sobie sprawę z tego, że nie słyszę? Szczerze mówiąc, konkretnej sytuacji nie pamiętam. Pamiętam natomiast, że w wieku lat siedmiu stanowczo odmówiłam noszenia ,,aparacików” (znowuż eufemizm, no ale jakoś moi rodzice musieli tłumaczyć dziecku, że ,,coś” nosi, więc stosowali to spieszczenie). Zakodowałam sobie w tej mojej siedmioletniej głowie, że doskonałą alternatywą dla aparatów byłyby kolczyki… i odmawiałam noszenia tych pierwszych (aparatów, znaczy się). Dziś już wiem, że aparaty i kolczyki się w zasadzie nijak do siebie mają, ale wtedy problem urósł do niebotycznych rozmiarów, bo popadałam niekiedy w histerię – już na sam widok aparatów, tym sposobem włożenie ich do ucha było nie lada wyczynem. Kłopot potęgowało zaistnienie konieczności użytkowania czegoś, co jeszcze bardziej wzmacniało dźwięki (poszłam akurat do szkoły), a konkretnie: systemu FM – identycznego jak na zdjęciu poniżej (zdjęcie ze strony Biura ds. Osób Niepełnosprawnych Uniwersytetu Warmińsko – Mazurskiego w Olsztynie – BON – UWM).
Mój ryk był tym głośniejszy, że nieodzownym okazało się być doczepianie do aparatów słuchowych specjalnych odbiorników dźwięku (kiedyś fachowcy nazywali to ,,stopkami”, u nas w domu to były ,,końcówki”, bo przecież – znowu – jakoś moi rodzice musieli tłumaczyć dziecku… etc., etc.). Domownicy bali się, że ,,końcówki” będą o kolczyki zawadzać, że kolczyki będą uszkadzać ,,końcówki”. Nic takiego – jak się później okazało – nie miało miejsca. Z systemu FM nie korzystam już od kilkunastu lat, klasyczne aparaty słuchowe zamieniłam na znacznie mocniejsze implanty, a uszy mam poprzebijane (w samych uszach dziurek mam pięć). Natomiast pamięć o tym moim buncie pozostała.
Mając powyższe na uwadze – przypatrywałam się tym małym kajtkom, które chodziły po szpitalu (bo to jest szpital jednak, choć może nie z tych klasycznych – szarych, burych i ponurych). Chociaż… one są – jak piszę wyżej – nieświadome wielu rzeczy. Niektóre badania traktują jak zabawę, inne są dla nich udręką (audiometria tonalna – jak ja tego nie cierpiałam…), jeszcze innych się boją.
Patrzyłam na rodziców. Którzy przecież staną kiedyś przed koniecznością wytłumaczenia dziecku, co to jest aparat, w jakim celu go założono, jak się o niego dba. Staną, bo… bo stanąć muszą. Od rozmowy z dzieckiem na ten temat, od pytania ,,Mamo… dlaczego nie słyszę?” – nie da się uciec. Ono z pewnością kiedyś padnie.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.