Oby złapać wiatr w żagle…

Jak pisałam w poprzednim poście – egzaminy powysyłałam. Wczoraj byłam na duńskim, a dziś odespałam sesję. Nadal ją przeżywam i mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze, no, kurczę, uczyłam się na bieżąco, zarywałam noce – MUSI być dobrze. A nawet, jeśli nie będzie dobrze, to – jak mawia moja mama – jeszcze nigdy tak nie było, żeby JAKOŚ nie było. Więc będzie – no, przynajmniej JAKOŚ.

Pogoda za oknem – taka sobie. Lało! Nie powiem, żeby koniecznie chciało mi się dziś w taką pogodę gdziekolwiek i dokądkolwiek iść. Już mam plan na dziś – nauka duńskiego. Mam wyrzuty sumienia, że w czasie sesji leżał nie tylko mój blog, ale też leżała moja nauka duńskiego. Czas więc nadrobić zaległości. Po cichu liczę na to, że na dniach uda mi się ‚ogarnąć’, złapać wiatr w żagle. Oby…! Tymczasem – ‚wrzucam’ zaległe filmy ze Spejdermuseet.
A w międzyczasie wyszło słońce…

Egzaminy rozesłane

Stało się. Wysłałam już prace egzaminacyjne. Co ma być – będzie. Cudu nie uczynię. Już. Natomiast dopiero teraz wychodzi ze mnie całe zmęczenie. Przez ponad dwa tygodnie pracowałam dzień i noc. Dzisiaj miałam spotkanie. Było bardzo miło. Dziękuję Jagodzie, że zechciała się ze mną spotkać 🙂 Jutro się wezmę za duński, bo przez ostatni tydzień nie udało mi się znaleźć na to czasu.

Wiem, blog leżał i kwiczał kwikiem rozpaczliwym. Ale przysięgam, że jak tylko dojdę do siebie – to wgram resztę filmów ze Spejdermuseet i w ogóle nadrobię zaległości.
Zaszalałam. Kupiłam Myszorowi dzwonek, który w najbliższym tygodniu mam nadzieję zamontować na kierownicy – czyli na jednym z Myszorowych uszu. Dzwonek jest największy, jaki znalazłam w sklepie –  i czerwony w białe grochy.

SPEJDERMUSEET – kopenhaskie Muzeum Harcerstwa

W harcerstwie działam dokładnie od dziesięciu lat. Od kilku lat związana jestem z warszawskim Muzeum Harcerstwa, w którym udzielam się jako wolontariuszka. Nie mogłam więc nie odwiedzić tutejszego Muzeum Harcerstwa – Spejdermuseet – położonego na Arsenalvej w rejonie Holmen. Oprowadziła mnie po nim Elin Schiott, która pełni nam nim pieczę. Zostawiłam jej namiary na siebie… kto wie? Może kiedyś zaowocuje to współpracą między muzeami?

To pierwsi skauci – nasi dziadkowie, 
oni tworzyli legendę. 
Niejedna piosenka o nich opowie,
a wiatr ułoży gawędę.’
 
Duńskie harcerstwo od 1973 skupione jest w zasadzie w jednej organizacji – podzielonej tylko na część męską i żeńską, aczkolwiek Elin powiedziała mi, że istnieją jeszcze bodaj dwie inne zdecydowanie mniejsze organizacje, z których z pewnością jedna jest skupiona wokół Kościoła katolickiego, przy czym one są naprawdę bardzo niewielkie.
Ojciec – założyciel duńskiego Spejdersport

 

i kontynuatorzy jego dzieła
W 1924 roku w Danii odbyło się Jamboree. W Spejdermuseet jest również wiele pamiątek z nim związanych. Zapraszam do galerii zdjęć ze Spejdermuseet.
‚Płonie ogień jak serca gorący, 
rzuca w niebo iskry gwiazd.
Jedna przeszłość i przyszłość nas łączy. 
Szumi wokół ciemny las.
 
W blasku iskier jawi się historia,
tyle zdarzeń miało barwę ognia.
Przy ognisku zasiadły wspomnienia – 
dziejów kraju uczą nas’.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

(Jamboree)

 

 

 

(Duńska wersja ‚Scouting for boys’)

 

 

 

 

 

 

 

Niestety, nawala mi komputer 😦 także resztę filmów zamieszczę w kolejnym poście, aczkolwiek nie wiem, kiedy nastąpi napisanie tego posta 😦

Zuchwała próba kradzieży :(

Dziś skończyłam pierwszą pracę egzaminacyjną, ale spotkała mnie niemiła niespodzianka.

Mianowicie – ktoś próbował gwizdnąć mojego Myszora! 😦

Czując się do dupy, do dupy i jeszcze raz do dupy – i wiedząc, że niestety bez wizyty w aptece się nie obejdzie – popędziłam w kierunku stojącej przed akademikiem Myszy, wszak to mój kopenhaski środek transportu i…

No właśnie. Nie było lusterka. To raz. Ale naprawdę pal licho lusterko.

Myszor dyndał. Dosłownie. Złodziej – widać było – mocował się z zapięciem. Na szczęście ono nie jest takie łatwe do pokonania. W pewnym momencie chyba dał sobie spokój, zadowalając się lusterkiem, ale mój stalowy rumak po prostu zawisł na ogrodzeniu, do którego był przypięty.

Przestraszyłam się, że może próbowano spuścić powietrze z opon… ale na szczęście nic takiego nie miało miejsca.

😦

Przewodnik po chmurach

W chwili oddechu od pisania prac egzaminacyjnych (których już mam po kokardę, naprawdę!) postanowiłam zajrzeć na bloga, mając pełną wiedzę o tym, jak potężnie go zaniedbałam, jak również świadomość, że… no, niestety… sesja to sesja.

Trochę się zaniepokoiłam, czy ja na pewno tej sesji podołam. Teraz – po kilku miesiącach nauki – odnoszę wrażenie, że troszeczkę kopa mi dała ta moja ambicja. Na przedmioty zapisywałam się, będąc przekonaną, że ‚tak, tak, H., z pewnością dasz sobie radę, na sto procent po prostu’. Przedmioty były świetne, bardzo je lubiłam, wykładowcy też byli sympatyczni – o jednym z nich wspominałam w poście …życie jak słońce się złoci. Lecz nawet nie przypuszczałam, że one są aż tak pracochłonne. Wymagały bardzo dużego wkładu własnej pracy. Wiele z nich wyniosłam – i jestem wykładowcom za to wdzięczna! Ale teraz… chyba odzywa się we mnie zmęczenie. A jeszcze najlepiej uczy mi się w nocy, po prostu łatwiej jest mi się skupić (co było szczególnie ważne wtedy, gdy za oknem był upał), więc większość nocy mam po prostu pozarywaną – na szczęście również odespaną.

Powtarzam sobie uparcie, że… że będzie dobrze. I teraz wracam do pracy, do pisania. Ze słuchawkami na uszach – słucham jednocześnie recytacji mojego ulubionego wiersza, który taki sam tytuł jak niniejszy post. Wiersz jest autorstwa K. C. Buszmana:

,,Chciałem nauczyć Cię latać, 
byś sens odnalazła w tłumie.
Lecz Ty po wertepach świata
nawet stąpać nie umiesz.

Ale się nie martw, nie trzeba,
gdy smutek w sercu się lęgnie.
Jeszcze dosięgniesz Ty nieba
nim niebo Ciebie dosięgnie. 

Bo dam Ci przewodnik po chmurach,
ze wszystkich – dokładny najbardziej.
Jeśli kiedyś zapragniesz, to w chmurach
z pewnością mnie znajdziesz.

Dziś wracać na Ziemię mi nie każ,
choć Ziemia z błękitów mnie woła.
Bo tego nie zmienisz w człowieka,
kto raz się przemienił w anioła. 

Posłuchaj – dopóki żyjesz,
co wolność pod nosem mruczy, 
że czasem do lotu się wzbijesz
zanim się stąpać nauczysz…”

Piątek trzynastego i chwila oddechu

Ponieważ nad książkami od neoliberalizmu dostawałam już fiksacji, a i mój komputer, na którym tworzę moje prace zaliczeniowe, zażądał odpoczynku – wczoraj – trzynastego, w piątek – zrobiłam sobie przerwę. Piękna, słoneczna pogoda, idealna na rower – czego chcieć więcej? Więc znów – pospołu  z Myszką Miki – zabrałam się za zwiedzanie Kobenhavn.

 

/Przez ostatni tydzień było duszno i parno, wczoraj już wiał przyjemny wiaterek, a dziś dla odmiany jest chłodno i raczej tutaj – na Amager – pada deszcz (dzięki temu mogę się uczyć, bo nic mnie nie rozprasza!)./

 

Zielone Świątki sprawiają, że – Bogu dziękować! – mamy wolny poniedziałek, ALE coś za coś – wczorajsza jakże radosna zielonoświątkowa parada sparaliżowała Stroget do tego stopnia, że na Plac Świętego Piotra – odczułam silną potrzebę napicia się kawy, a w tamtejszej kawiarni kawa jest niezła – dostawałam się bocznymi uliczkami.
Część dalsza wyprawy nastąpiła, jak już tę kawę wypiłam – pojechałam przed siebie, tak jak wiodła mnie ścieżka rowerowa. Niestety, Myszka zaczęła mi się buntować – coś się porobiło z przerzutkami – toteż padł na mnie strach, że jak mi wysiądzie zupełnie gdzieś w szczerym polu, to z powrotem będę musiała ją taszczyć a nie na niej jechać. Zawróciłam.

 

 

 

 

 

 

Poniżej – ceny paliw w Danii. Może kogoś zainteresują :p
I hicior. Bo dawno hiciorów nie było.
Myjnia ,,Żółw”. Muszę kiedyś przetestować jej szybkość!
A tymczasem za oknem…
,,Nieba się jasny błękit zachmurza – 
zagrzmiała pierwsza wiosenna burza”

Wzruszenie. I tęsknota.

Pływając w odmętach Internetu – zupełnie przypadkiem trafiłam na blog osoby wychowującej dorosłego syna, który jest autystykiem. Rzucił mi się w oczy wpis, w którym ta Pani zastanawia się nad rolą rodzica w funkcjonowaniu dorosłego, niepełnosprawnego, ale dla rodzica – zawsze i tak dziecka. Dlaczego się wzruszyłam? Dlatego, że sama jestem dorosłym, niepełnosprawnym dzieckiem swoich rodziców.  I… może dzięki wpisowi tej Pani lepiej ich zrozumiałam…?

Mam dwadzieścia kilka lat, z problemem zdrowotnym zmagam się od urodzenia. Jak już kiedyś wspominałam we wpisie Cisza.Osobiście – zachowałam jeszcze w pamięci jakieś urywki słyszanych bardzo głośnych dźwięków. Słyszanych… kilkanaście lat temu.

Moi Rodzice. Jestem Im bardzo wdzięczna. Za trud, który włożyli – i który wkładają nadal – w rehabilitację. Nie tylko tę związaną ze słuchem – urodziłam się też z  innymi niedomaganiami fizycznymi.

Tłumaczą, uczą, poświęcają mnóstwo czasu. Są cierpliwi – każde na swój sposób. Tatę trudniej jest wkurzyć niż Mamę, ale za to Ojciec jest konsekwentny do bólu, toteż generalnie nie radzę mu podpadać (Mama po chwili zapomni, że jeszcze pięć minut wcześniej się wściekała).  Zawsze powtarzam, że rozmowa z moim Tatą to lekarstwo na wszelkie moje małe i duże depresje – Mecenas S. po prostu siada i zaczyna ze mną gadać. Gadamy, gadamy, aż wszystko mamy obgadane.

Ich pomysły. Gdy byłam mała – wysyłali mnie na rozmaite zajęcia dodatkowe, które – jak się miało okazać – zaowocowały. Pomijam  już angielski (wstyd się przyznać, pokochałam ten język bardzo późno; ale za to pokochałam cały sercem). Dodatkowe zajęcia z języka polskiego. Pomogły mi one rozwijać swoje umiejętności pisarskie, jak również poszerzyły moje horyzonty – tak czytelnicze, jak i w ogóle umysłowe…

Rodzice. Rodzice. Ale najukochańszą dla mnie Osobą, najbliższą mi – jest Dziadziuś.

DZIADZIUŚ.

Mój Najukochańszy na Świecie Dziadziuś. Tata Mecenasa S. Na myśl o Nim wzruszam się najbardziej. Poniżej – zamieszczam tekst, który dwa lata temu zamieściłam na Facebooku.

,,Dałem ci cały świat, półkule obie
I oceanów wielki szmat
Dałem ci rozum w głowie
I osiemdziesiąt do stu lat
Ludzkiego losu”

Wiem,że Dzień Dziadka jest jutro,a nie dziś,ale…słucham piosenki Edyty Geppert, której fragment cytuję wyżej i myślę o tym,jak bardzo tęsknię za moim ukochanym Dziadkiem,który jest w naszym podkowiańskim domu. Kocham Go strasznie, ci, którzy znają nas obydwoje, wiedzą, jak wielka jest miłość, która nas łączy…Nie dane mi było poznać Jego żony,a mojej Babci- minęłyśmy się gdzieś po drodze.Ale mam Go.Mojego – jak mówimy w domu – Dziadziusia. Wspaniałego Człowieka, który mimo wielu nierzadko tragicznych przeżyć, które go w życiu spotkały, zachowuje niesamowitą pogodę ducha.Mimo swoich 87 lat posiada wielką jasność umysłu, interesuje się polityką, jest bardzo oczytany…Nasz podkowiański ogród – i nie tylko,bo też nasza suwalska działka – to Jego oczko w głowie. Teraz z pewnością śpi, bo też bardzo wcześnie wstaje (5.00 – 5.30),a ja właśnie zrobiłam sobie przerwę w nauce,by napisać te słowa…Nie mogę się doczekać naszej codziennej,wieczornej rozmowy.Czy to przez telefon,czy na skype…

 
 

Może trochę zbyt łatwo się wzruszam, ale natrafienie na bloga tej Pani sprawiło, że mi jednak łezka wzruszenia popłynęła. Jestem bardzo wdzięczna Rodzicom. Jestem bardzo wdzięczna Dziadkowi.

Jestem również bardzo wdzięczna mojemu Bratu, który jest dla mnie wzorem pracowitości, wiedzy, odpowiedzialności, w ogóle – wzorem dobrego, porządnego człowieka. Januszku, może rzadko Ci to mówię, ale strasznie Cię kocham.

Staram się sobie tutaj radzić, ale tęsknię. Bardzo tęsknię. I od kilku tygodni ta tęsknota się wzmogła, w sumie nie wiem, dlaczego. Niby jest skype, ale to mi chyba nie do końca wystarcza.

Tęsknię. Robię, co mogę, by być twarda. Czasem jednak – tak jak dziś – uczucie tęsknoty jest silniejsze ode mnie.

Bispebjerg Kirkegard. Najwyższe wzniesienie Kopenhagi

Dałam sobie dzisiaj w kość. Oj, dałam!

Dzień zaczęłam od Christianii. I tym razem byłam w ścisłym centrum tego legendarnego miejsca. Niestety, nie wolno było robić zdjęć. Christiania naprawdę robi wrażenie –  aby poczuć ten klimat – należy ją po prostu odwiedzić. Porobiłam natomiast zdjęcia Christianshavn – portu (jak również dzielnicy), na terenie którego Christiana się znajduje.

 

 

 

 

 

 

Koniecznie chciałam zwiedzić Bispebjerg – najwyższe wzniesienie miasta. Przejechawszy przez Stroget, minąwszy pałac Rosenborg, popedałowałam – via Norrebro – w obranym wcześniej kierunku. Żeby nie było wątpliwości – jechałam zupełnie na czuja, bo – jak się okazało – Bispebjerg znajduje się tam, gdzie… może nie aż tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, ale z pewnością tam, gdzie nie sięga już moja mapa (obejmująca centrum Kobenhavn).

Pedałując, musiałam, rzecz jasna, się parę razy pogubić. Cała ja! 😦 Sunąc na niezawodnej Myszce (Miki, rzecz oczywista), modliłam się tylko o to, żeby ta góra przede mną okazała się być moim celem. Gdy stanęłam vis a vis Grundtvigs Kirke – w centrum Bispebjerga (jednej z dziesięciu dzielnic Kopenhagi) – czułam się tak, jakbym zdobyła Everest. Wystarczyło przejść przez ulicę – i już byłam na miejscu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W drodze powrotnej – zgłodniałam. Nie mam zwyczaju brać ze sobą jedzenia na drogę, więc było jasne, że muszę  gdzieś wejść i coś zjeść. Wybór padł na sernik Oreo (mój ulubiony; generalnie za każdy sernik jestem gotowa dać wiele) w jednej z kafejek. Sernik był pyszny, a kawiarnia mi się bardzo spodobała! Ma klimat 🙂

 

 

 

 

 

Podróż powrotna na Amager również obfitowała w odkrycie nowych miejsc.

 

Wszystko, co dobre – ZBYT szybko się  kończy. I tak teraz – wspomagając się kawą – siadam do nauki. Niestety, choćbym nie wiem, jak chciała – sesja sama się nie zda….

Myszką Miki przez Kopenhagę

Tytuł nawiązuje do książki ,,Autostopem przez galaktykę”. Galaktyki tutaj nie ma, autostopem chyba nigdy nie odważyłabym się podróżować, ale jest Myszka Miki i jest Kopenhaga.

Dzień zaczęłam od pysznej kawy, po czym stwierdziłam, że w sumie to nie mam jakichś szczególnych planów, więc chyba wsiądę na rower. I… i pojadę przed siebie.

 

Pojechałam.

 

Chciałam zobaczyć, gdzie się mieści kopenhaskie zoo.Minąwszy zoo, ciesząc się pięknym słońcem i siedemnastoma stopniami Celsjusza – pedałowałam dalej przed siebie i jakoś nie miałam ochoty nic innego robić. W końcu wylądowałam – nad jeziorem. Poczułam się troszeczkę tak, jakbym nagle stała się Anią z Zielonego Wzgórza. Domki, które są w pobliżu jeziora, ten cały krajobraz –  są dokładnie takie, jakie wyobrażałam sobie, że istnieją na Wyspie Księcia Edwarda.

 

Wracałam w stronę centrum miasta przez Frederiksberg. Oczywiście, dwa razy musiałam pomylić drogi… ale może dzięki temu więcej zobaczyłam…?

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wycieczkę zakończyłam… na lodach. Były pyszne.
Po powrocie do akademika zaliczyłam pierdyliardsetny fałszywy alarm przeciwpożarowy.
I tym – miłym? niemiłym? – akcentem skończyłam pełen wrażeń dzień.

…i kapitanem swojej duszy

Przede mną – sesja. Zbliża się wielkimi krokami, wszak obydwie prace egzaminacyjne mam wysłać moim wykładowcom do 27 maja. Do jednej z nich napisałam już wstęp.
Dzisiejszy dzień? Ładny, słoneczny dzionek. Przejażdżka rowerem – tak dla zdrowia i próby poprawienia humoru, jak i z konieczności zrobienia większych zakupów w centrum handlowym.
(Polski akcent. Łyszkowice. Jak miło!)
Cóż… będę musiała przysiąść do nauki. Nadszedł czas. Wszak:
,,…jestem kowalem swego losu
i kapitanem swojej duszy.”