Przerwana lekcja muzyki

Dziś 10 października – Światowy Dzień Zdrowia Psychicznego…

BPD. Borderline Personality Disorder. W wielkim skrócie: borderline.

Zainteresowanie powyższym tematem spowodowało, że zechciałam obejrzeć film nakręcony blisko dwadzieścia lat temu.

Koszmar zamknięcia w zakładzie psychiatrycznym. Winona Ryder i Angelina Jolie w rolach pacjentek. Kilka lat temu powstał polski film ,,Ogród Luizy”, gdzie podejmowano temat schizofrenii. On był okrutny, ale nie aż tak. ,,Przerwana lekcja muzyki” to opowieść, gdzie szokują zachowania, słownictwo, przypadki medyczne, z którymi się stykamy jako widzowie.

Przykro patrzeć, kiedy bohaterki, które znalazły się w szpitalu są tak naprawdę pozostawione samymi sobie. Odrzucone przez społeczeństwo, już jakoś napiętnowane, w szpitalu, gdzie (wydawać by się mogło) powinny dostać pomoc – personel medyczny też w sumie ma je w głębokim poważaniu.

Straszny film. Z jednej strony. Z drugiej – potrzebny, żebyśmy zobaczyli, jak straszna jest rzeczywistość osoby zmagającej się z problemami psychicznymi. Lęki. Stany paranoidalne. Samookaleczenia, sznyty na rękach.

Świat nie rozumie depresji, na przykład. Dlaczego? Czy to takie trudne? Dlaczego my tak bardzo chcemy być rozumiani przez wszystkich dookoła, a tych, którzy są chorzy i tego zrozumienia najbardziej potrzebują – nie rozumiemy? I nawet nie próbujemy zrozumieć?

Immatrykulacja

Dzisiaj byłam na immatrykulacji, będącej zarazem uroczystością nadania tytułu doktora honoris causa mojej Cioci. Moje myśli skupiły się wokół historii, która połączyła Ją i mojego Tatę. Moje myśli skupiły się wokół T. – mojego Najstarszego Brata, będącego zarazem moim Ojcem Chrzestnym. Człowieka, który żył prawdziwą pełnią życia. Człowieka, który żył tak krótko… i tak intensywnie.

Wyjątkowo rogata dusza. Studiował stosunki międzynarodowe, studiował prawo. No i wybierał się na wojnę do Jugosławii. Wprawdzie kiedy Tata złapał go gdzieś na Węgrzech (telefonicznie, żeby było jasne), T. powiedział, że wraca – i tak też uczynił. Zaczął jeździć na misje. I tak… wkręcił się w pomaganie. Był pierwszą osobą, która zgłosiła się do Cioci (tej, która od dziś jest doktorem honoris causa), gdy organizowała pierwszy transport darów. Fundację powołał do życia razem z Ciocią i moim Tatą. O czym już kiedyś napomknęłam.

T. jeździł w konwojach. W 1994 roku w drodze powrotnej z Sarajewa ulegli z Ciotką poważnemu wypadkowi. Jak bardzo musiało wryć się w moją (wówczas dwuletniego dziecka) pamięć to wydarzenie, skoro mam przed oczami Ciocię, gdy prosto z konwoju przyjechali do nas. Nie była w stanie ani siedzieć, ani stać, ani leżeć. Przyniesiono Ją na rękach i przewieszono (dosłownie) przez oparcie fotela. Bo to była jedyna pozycja, w której mogła wytrzymać – była tak potłuczona, że miejscami aż sina.

T. pełnił w Fundacji różne funkcje – między innymi wiceprezesa. Kiedy odszedł z niej – pracował jako dziennikarz. Żył szybko, łapał każdą chwilę – miał duży dystans do wielu rzeczy. Jego znakami rozpoznawczymi były długie związane w kucyk włosy, okulary w bardzo masywnych oprawkach, swego czasu także kolczyk w uchu. Byliśmy ze sobą bardzo zżyci, mieliśmy świetny kontakt. Miał bardzo dobre relacje z Tatą – połączyło ich to, co wspólnie przyszło im przeżyć. Coś, czego nie życzyłabym najgorszemu wrogowi. Przez kilka lat mieszkali pod jednym dachem, Tata był Jego prawnym opiekunem.

T. odszedł o wiele za wcześnie. Miał 32 lata, gdy opuścił nas na zawsze. Niebawem minie 14 lat od Jego śmierci. Wspomnienie tych strasznych dni boli. Cholernie boli. Mimo upływu tylu lat.

Walka. Moja…

Z dużą przyjemnością sięgam książki skandynawskich autorów. Ta lekkość pióra (piór?), ten surowy klimat Skandynawii. Bardzo mi to odpowiada. ,,Moja walka” K. O. Knausgårda (więcej o tym Panu tutaj) to powieść autobiograficzna.

Życie. Codzienne. Takie, jakie dotyka każdego z nas.

,,Szara, wielka kamienica,
Pokój, dywan, koń drewniany,
Z okien: wozy, tłum, ulica,
Raj podwórza zakazany.

Jak powyżej u Staffa. To, z czym musimy żyć i to, co zakazane, a w konsekwencji: najbardziej nęcące. Bycie członkiem jakiejś społeczności. Bycie indywidualnością. Jak to wygląda w praktyce? Knausgård pokazuje to wszystko na własnym przykładzie: szczęśliwa rodzina, kilkoro dzieci, ale też własne trudne, bolesne doświadczenia z dzieciństwa. Praca. Szukanie mieszkania.

To brutalny obraz życia. Nie łzawy pamiętnik, nie powieść romantyczna. Knausgård mówi: z wszystkiego da się wyjść obronną ręką. Trzeba tylko tego chcieć.

Chmury, błękit, Bóg i ja

Wiara. Są ludzie wierzący, są agnostycy, są ateiści. Jestem wierząca. Natomiast nie ukrywam, że miewałam chwile zwątpienia oraz, że krytycznie podchodzę do Kościoła jako do instytucji (w sensie: zauważam i Jego wady, i Jego zalety). Uważam, że najważniejsza jest wiara, którą człowiek ma w sobie. Pomaga w życiu. Wierzę – i dzięki temu łatwiej mi jest ogarnąć pewne rzeczy. Przykładowo – takie stworzenie świata. Musiała być jakaś Istota, która ten świat stworzyła. My – ludzie – i to wszystko, co nas otacza… znikąd to wszystko się nie wzięło.

Wychowano mnie w religii katolickiej. Jestem ochrzczona, przyjęłam Komunię i Sakrament Bierzmowania. Przyznam się – moment zwątpienia przeżyłam kilka lat temu i wówczas poważnie się zastanawiałam nad konwersją na inne wyznanie. Długo nad tym myślałam, rozmawiałam z ludźmi, szukałam swojej drogi. Bardzo mi pomógł jeden z Księży – i szczera rozmowa. Odkryłam również postać Kogoś, kogo uważam za swojego Opiekuna, Patrona (nie jest to moja patronka ,,z imienia” /bo nią jest święta Helena/, ale ktoś zdecydowanie bardziej współczesny).

Modlę się… ale swoimi słowami. Jest modlitwa, którą bardzo odnoszę do siebie, do swojej sytuacji i to są najbardziej adekwatne słowa, których używam. Nie jestem osobą, która mechanicznie klepie pacierze. Wychodzę z założenia, że owszem – one są elementem nabożeństwa i – będąc tego nabożeństwa uczestnikiem, powtarzam ich słowa ze wszystkimi, ale najbardziej lubię pójść do kościoła, kiedy jest pusty.., i być tam ze swoimi myślami. Nie zabrzmi to może najlepiej, ale ja nie przepadam za tłumami. Wolę uczestniczyć we mszy w sobotę po południu. Jeżeli w niedzielę, to najchętniej wieczorem. Dobrze czuję się, gdy jestem na nabożeństwie w dzień powszedni.

Denerwuje mnie, że czasami naprawdę zapominamy o tym, jaką wagę mają Sakramenty. Nie lubię również, kiedy – będąc w świątyni – zapominamy o zwyczajnej ludzkiej skromności i mamy ciężki problem z ubraniem się do kościoła (z dekoltami do pasa i szortami na tyłkach też zdarzało mi się w kościołach stykać… wrrrr!), o przyzwoitymi zachowaniu się już nie wspomnę. Podczas pogrzebu widywałam żałobników siedzących na ławeczkach przed kościołem i gadających na cały głos (Ba! Śmiejących się!) i jeżeli do tego jeszcze dodać prześwitujące spódniczki z rozcięciami ledwie zakrywającymi miejsce, w którymi plecy tracą swoją szlachetną nazwę, to… ekhm.

Wiara. Wierzę, choć nie bezkrytycznie. Kiedy widzę niektórych duchownych w telewizji – rzuciłabym kapciem w telewizor z największą chęcią. Kiedy czytam o niektórych sytuacjach w Kościele – z radością podarłabym gazetę. Ale wierzę (Ktoś stworzył chmury, błękit, mnie…). I dobrze mi z tym.

,,Życie trzeba godnie przeżyć, bo jest tylko jedno. Zachować godność człowieka, to pozostać wolnym, nawet przy zewnętrznym zniewoleniu. Pozostać sobą – żyć w prawdzie – to jest minimum, aby nie zamazać w sobie obrazu dziecka Bożego”

ks. Jerzy Popiełuszko

Serce się kraje

Przedwczoraj musiałam odwiedzić jeden ze szpitali. W trybie – nazwijmy to – dość pilnym. Dookoła mnie były osoby takie jak ja – niesłyszące; zaaparatowane, bądź zaimplantowane. Więc: byli dorośli, była młodzież, byli ludzie starsi. No i – były dzieci. Szczerze powiem: patrzyłam na te maluchy i krajało mi się serce.

Zwyczajnie, po ludzku.

Bo widzisz takiego dwulatka, który biega, śmieje się, krzyczy, a widzisz, że tak… że ma aparat (procesor mowy /część zewnętrzna implantu ślimakowego/ to też aparat… choć doskonalszy). Wiesz, jak to jest, kiedy te aparaty ściągasz; wiesz, jak to jest, gdy znajdujesz się na powrót w świecie ciszy. Jest Ci tym bardziej żal tego dziecka, kiedy uzmysławiasz sobie, że ono jest jeszcze takie małe i – najprawdopodobniej – zupełnie nieświadome tego, co już przeszło, a co jeszcze przed nim.

Kiedy tak naprawdę zdałam sobie sprawę z tego, że nie słyszę? Szczerze mówiąc, konkretnej sytuacji nie pamiętam. Pamiętam natomiast, że w wieku lat siedmiu stanowczo odmówiłam noszenia ,,aparacików” (znowuż eufemizm, no ale jakoś moi rodzice musieli tłumaczyć dziecku, że ,,coś” nosi, więc stosowali to spieszczenie). Zakodowałam sobie w tej mojej siedmioletniej głowie, że doskonałą alternatywą dla aparatów byłyby kolczyki… i odmawiałam noszenia tych pierwszych (aparatów, znaczy się). Dziś już wiem, że aparaty i kolczyki się w zasadzie nijak do siebie mają, ale wtedy problem urósł do niebotycznych rozmiarów, bo popadałam niekiedy w histerię – już na sam widok aparatów, tym sposobem włożenie ich do ucha było nie lada wyczynem. Kłopot potęgowało zaistnienie konieczności użytkowania czegoś, co jeszcze bardziej wzmacniało dźwięki (poszłam akurat do szkoły), a konkretnie: systemu FM – identycznego jak na zdjęciu poniżej (zdjęcie ze strony Biura ds. Osób Niepełnosprawnych Uniwersytetu Warmińsko – Mazurskiego w Olsztynie – BON – UWM).

Mój ryk był tym głośniejszy, że nieodzownym okazało się być doczepianie do aparatów słuchowych specjalnych odbiorników dźwięku (kiedyś fachowcy nazywali to ,,stopkami”, u nas w domu to były ,,końcówki”, bo przecież – znowu – jakoś moi rodzice musieli tłumaczyć dziecku… etc., etc.). Domownicy bali się, że ,,końcówki” będą o kolczyki zawadzać, że kolczyki będą uszkadzać ,,końcówki”. Nic takiego – jak się później okazało – nie miało miejsca. Z systemu FM nie korzystam już od kilkunastu lat, klasyczne aparaty słuchowe zamieniłam na znacznie mocniejsze implanty, a uszy mam poprzebijane (w samych uszach dziurek mam pięć). Natomiast pamięć o tym moim buncie pozostała.

Mając powyższe na uwadze – przypatrywałam się tym małym kajtkom, które chodziły po szpitalu (bo to jest szpital jednak, choć może nie z tych klasycznych – szarych, burych i ponurych). Chociaż… one są – jak piszę wyżej – nieświadome wielu rzeczy. Niektóre badania traktują jak zabawę, inne są dla nich udręką (audiometria tonalna – jak ja tego nie cierpiałam…), jeszcze innych się boją.

Patrzyłam na rodziców. Którzy przecież staną kiedyś przed koniecznością wytłumaczenia dziecku, co to jest aparat, w jakim celu go założono, jak się o niego dba. Staną, bo… bo stanąć muszą. Od rozmowy z dzieckiem na ten temat, od pytania ,,Mamo… dlaczego nie słyszę?” – nie da się uciec. Ono z pewnością kiedyś padnie.

Ja nie chcę spać

Ja nie chcę spać. Choć może powinnam. Czytam…

Czytam książkę ,,Listy pachnące tymiankiem”. Rok 1915, ludobójstwo Ormian. Rodzinna tajemnica głównej bohaterki, odkryta przez nią po latach.

Z coraz większym upodobaniem sięgam po utwory – czy to literackie, czy to muzyczne – nawiązujące do prawdziwych wydarzeń, ktore kiedyś – w przeszłości – miały miejsce. Nie wiem, może to jest jakieś zboczenie zawodowe (dla tych, co nie wiedzą: z wykształcenia jestem historykiem)…? Nie próbuję z tym walczyć, bo – póki co – mi się to podoba. I tak teraz – jednocześnie – słucham piosenki, która w ubiegłym roku wygrała konkurs Eurowizji, a która z kolei nawiązuje do historii innego narodu – Tatarów – i do tragedii, która dotknęła ich w 1944 roku.

Ja nie chcę spać…

W ogóle jestem zwolenniczką wykorzystywania fragmentów muzyki, filmów czy książek na zajęciach z historii (na przykład w szkołach). Kłaniam się w pas Pawłowi Włoczewskiemu, mojemu Historykowi i Wychowawcy z moich ukochanych ,,Wiewiór”, który nauczył mnie przekazywania wiedzy historycznej poprzez utwory muzyczne, filmy… O starożytności uczyliśmy się, słuchając ,,Lekcji historii klasycznej” Kaczmarskiego, XIX wiek – tutaj pojawiał się Gintrowski z ,,Karolem Levittoux”. Burzliwe lata PRL – u przerabialiśmy, zaznajamiając się ze ,,Skazanym na bluesa” Kidawy – Błońskiego. Teraz – kiedy czasem zdarza mi się prowadzić zajęcia z historii – staram się brać sobie do serca to wszystko, czego nauczyłam się od Pawła i również wykorzystuję wszelkie dostępne materiały – na przykład audiowizualne. Niedawno zdarzyło mi się prowadzić zajęcia, w czasie których starałam się przybliżyć dzieciakom muzykę na przestrzeni dziejów.

Szybko czytam, więc już kończę ,,Listy pachnące tymiankiem”. Co będzie moją następną lekturą? Chyba sięgnę po coś filozoficznego. Zaopatrzyłam się bowiem w książki Andrzeja Ledera.

A winding way to the gates of paradise

,,In the frightful world the mother stood

a servant’s kierchef on head”

(Józef Wittlin, ,,Stabat Mater’’, translated by Joy Davidman)

She was twenty – year – old, when she married twice older hero of Polish – Bolshevik war. She became a widow eighteen years later, but earlier she had also lost her youngest son. Two of her children passed away during the Warsaw Uprising; in consequence she existed alone until her death in 1975. This is a short description of Jadwiga Romocka (neé Niklewicz) life.

Born in Kamianets – Podilskyi (now in Ukraine) in 1890’s (a finding of her birth certificate is impossible – I have tried do it). Became an orphan by both her parents in early childhood, she came to Warsaw for living with her maternal aunt and going to private school for girls created by Cecylia Zylberg – Plater. The wedding of Jadwiga Niklewicz and major Paweł Romocki had taken place in Saint Alexander parish chuch in Warsaw in 1922. Andrzej – the first son of the couple – was born one year later. In her diary, Jadwiga Romocka described a start of living of their family:

‘’Paweł had came back from the war and had nothing…’’

Andrzej received a name of Andrzej Wasiutyński, Paweł Romocki’s beloved nephew. Wasiutyński had lost his life in 1920 during the Polish – Bolshevik war. As an older brother, Andrzej chose a name for Jan (Romocki’s second son).  When the family debated about name, two – year – old Andrzej asked:

– Is Aś sleeping?

Finally, the second of Romocki brothers became Jan (Jaś – this is a hypocorism of name ,,Jan’’). During the Second World War he will be known as ,,Bonawentura’’. Andrzej will give his father’s pseudonym – ,,Morro’’. Jadwiga’s third son – Tomasz – was born in 1931, but died as a child.

In 1930’s Paweł Romocki worked for Polish government – firstly, as a minister of the railroads. The financial situation of the family was really good – Andrzej and Jan were pupils of exclusive school and also scouts. The family spent summer holidays abroad – for example in Les Sables d’Olonne – or nearby Sieradz in manor of Romockis (which was Polish noble family). Paweł Romocki passed away in 1940 – he has been hit by the car driven by a drunken German soldier. Andrzej and Jan were seventeen and fifteen years old. Four years later both of them started to fight in the Warsaw Uprising in the ranks of ‘Zośka’ battalion – the Home Army battalion created by scouts. Both of them were commandants of soldier’s groups – Andrzej was a commandant of the second company of ‘Zośka’ battalion, Jan was a commandant of one of the platoons in this company. Jan became well – known as a poet – he is an author of ,,The Grey Ranks Prayer’’ (pol. ,,Modlitwa Szarych Szeregów’’), Andrzej is the youngest captain of Home Army. They died during the Warsaw Uprising – Jan in August, Andrzej in September.

Jadwiga received a news about lost of her sons, when she lived in her brother’s home (situated in Milanówek – this is a town close to Warsaw; circa 30 kilometres from Warsaw) after collapse of the Warsaw Uprising. The person, who informed her about this tragedy – was her younger sister. The mother started to find her sons’ corpses and – finally – found them, so the Romocki brothers has been buried on Powązki Military Cemetery under characteristic birch crosses. She was one of creators of an association, which created whole quarter of ‘Zośka’ battalion on Powązki (and which take care of this quarter until now). Jadwiga Romocka worked as a volunteer in Polish Red Cross and lived very modestly – in a bedsit, situated in Mokotów district in Warsaw. Died in 1975, she has been buried on Powązki Catholic Cemetery in Warsaw – in the same grave as her husband and youngest son.

‘’The Warsaw Niobe’’ – this is the title of documentary film (from 1999) about Jadwiga Romocka’s life. The title is absolutely accurate, I think. As mythological Niobe, Miss Romocka lost whole family. We can describe her life by using words written by Magdalena Czapińska and sung by Edyta Geppert:

”Why you gave me the faith in the miracle
But then you’ve took all this away?
I do not complain to my fate
Although I know how it will be tomorrow morning
So much I wanted to say to you
Instead of … bedtime prayer.”

Her way to the gates of paradise was the same, as Magdalena Czapińska wrote in the lyrics of quoted song (‘’But why to the gates of paradise / you’re leading me such winding way?’’). It was really very winding. And full of tears. But she found the power for living in taking care of her sons’ memory. Miss Romocka noted her memories in the diary, which is a testimony of mother’s love.

romocka

Tam, gdzie żadne z nas nie mieszka

Byłam w bibliotece parę dni temu. Dosłownie parę dni temu. I moją uwagę zwróciła okładka. Tajemnicza. 

Odwróciłam książkę. Opis z tyłu okazał się być lakoniczny. Stwierdziłam: ,,Spróbuję!”. I spróbowałam.

,,Zapach domów innych ludzi” to udany debiut literacki. Autorka wychowała się na Alasce i to ją właśnie uczyniła miejscem akcji. Na zimnych rubieżach Stanów Zjednoczonych każde z nastolatków – bohaterów książki – musi odnaleźć siłę, by przetrwać. Jest wśród nich Ruth (bardzo wcześnie osierocona, wychowywana przez surową babcię), jest Hank, który myśli o ucieczce z domu… Alaska stanowi tło dla ich codziennych problemów – bliskich, myślę, wielu dzisiejszym nastolatkom. 

To opowieść oryginalna. Nie tylko ze względu na miejsce akcji, ale też ze względu na sposób narracji – bohaterowie wypowiadają się w sposób dojrzalszy niż ich rówieśnicy. Może to kwestia tego, co przyszło im przeżyć w życiu, a co za tym idzie – większej dojrzałości (wspomniane sieroctwo i myśli o ucieczce, ale też patologiczna rodzina alkoholików)… Zbliżoną dojrzałość widzę w bohaterach jednej z tych książek, do których lubię wracać – mianowicie ,,Gwiazd naszych wina”. 

Zakazany taniec (najlepiej smakuje)

Obydwa poprzednie filmy Katarzyny Rosłaniec zostały przeze mnie obejrzane (tak ,,Galerianki”, jak ,,Bejbi blues”), tak więc po najnowszym obrazie tej reżyserki nie spodziewałam się absolutnie niczego, co nie byłoby skandalizujące. Przyznaję jednak, że aż takiego hardkoru, jaki przyszło mi obejrzeć wczoraj – nie spodziewałam się w najgorszych snach.

,,Sex, drugs & instagram” – wszystko się zgadza, aczkolwiek w miejsce instagrama ja osobiście wstawiłabym nieśmiertelnego rock&rolla. Dużo pieprznych scen, jeszcze więcej wulgaryzmów, narkotyki, fajki, alkohol – w filmie zawarto wszystkie te rzeczy. I to jest podobno obraz pokolenia obecnych dwudziestolatków. Ja się do tego pokolenia wprawdzie zaliczam, ale w nawet nie przypuszczałam, że ono jest – przez autorów filmu przynajmniej – odbierane jako upadłe na samo dno. Jejku, każde pokolenie ma jakieś swoje odpały i przypały; to wszystko, co pokazuje film nie jest nowe. Jest takie powiedzenie: ,,zakazany owoc najlepiej smakuje”. Każda z wymienionych rzeczy jest z reguły wpajana nam jako przysłowiowy zakazany owoc. Nietrudno się domyślić, że aż nęci, żeby tego spróbować. 

Życie głównej bohaterki – to rodzaj tańca. (I to – jak rozumiem – miała symbolizować pierwsza scena, kiedy ta dziewczyna tańczy ze swoją matką i siostrą do piosenki Haliny Frąckowiak ,,Papierowy księżyc”.) Ale takiego zakazanego, narkotycznego, balansującego na granicy dobrego smaku (film niekiedy był aż obsceniczny). Takiego, który chyba najlepiej jej smakuje.

Mam dla Ciebie propozycję nie do odrzucenia

I’m gonna make him an offer he can’t refuse.

Znowu sięgnęłam po ukochaną książkę (najukochańszą z ukochanych zdecydowanie; pod względem mojego do niej zamiłowania wyprzedzającą nawet ,,Annę Kareninę”). Pozazdrościłam koleżance ze studiów, która wczoraj zamieściła na swoim Instagramie zdjęcie okładki powieści Puzo. 

A zaczęło się od walca…

W pewien czerwcowy dzień 2012 roku usłyszałam tę melodię po raz pierwszy, wykonywaną na saksofonie. Okoliczności były smutne. Wykonanie – przepiękne. Książkę znalazłam, przeczytałam, pokochałam. Obejrzałam filmy. Żadna z dalszych części mnie już nie zachwyciła, pierwsza jest świetna. Tak książka, jak i film. 

„Friendship is everything. Friendship is more than talent. It is more than the government. It is almost the equal of family”