Wróciłam do pisania dłuższych form. Ściślej mówiąc: w wolnych chwilach ponownie skrobię coś, co stworzyłam dobre kilkanaście lat temu. Miałam wtedy dwanaście lat i wysmarowanie bitych stu stron (a nawet trochę ponad stu) – było nie lada wyczynem. I po upływie x lat, ponownie wróciłam do tego mojego ,,dzieła”. Z mocnym postanowieniem poprawy – i dokończenia go.
Ostatnie dłuższe ,,coś” powstało po mojej maturze, kiedy wpadłam na pomysł zdawania do łódzkiej filmówki i w związku z tym – a marzyło mi się pisanie scenariuszy – musiałam przedstawić komisji rekrutacyjnej przed którą ewentualnie bym stawała – swoje dzieło, liczące najmniej sto stron. Wysmażyłam takowe i szumnie nazwałam książką. Po czym postanowiłam się pochwalić tym przed moją rodziną.
Finalnie moje wybitne wypociny spłonęły w kominku. Pełne dramatyzmu losy głównej bohaterki sprawiły, że moim najbliższym pociekły łzy, ale… ze śmiechu.
W skrócie wyglądały one tak, że dziewczyna z Warszawy przeprowadza się do miasta w którym ja sama obecnie mieszkam, by zamieszkać z ojcem i jego nową kochanką. Wskutek mało szczęśliwego zbiegu okoliczności odkywa, że kochanka ojca jest tak naprawdę transwestytą, który zamordował jej matkę.
Bosko, prawda? Harlequiny, przy całym dla nich szacunku, przy tej historii mogą się schować.
Po tym, jak powyższa opowieść została zjechana od góry do dołu przez recenzenta i spłonęła w kominku – długo, długo nie pisałam nic… długiego. Teraz powoli się to zmienia.