Duńska kraina ciszy

Domyślam się, że wiele osób zadaje sobie pytanie, jak sobie radzę na wymianie zagranicznej w sytuacji, kiedy  głównym językiem, w którym się tu komunikuję – jest angielski, a ja od urodzenia cierpię na poważny problem ze słuchem. Ten post powstał po to, żeby rozwiać choć część wątpliwości, dręczących pytań…

Początki

Zasadniczo do prostych nie należą. Tak było i w moim przypadku – ani Duńczycy nie rozumieli mojego angielskiego, ani ja nie rozumiałam angielskiego Duńczyków. Każde wyjście do sklepu, choćby po najmniejszą pierdołę, urastało do rangi hardkoru, przy czym największy odlot miał miejsce przy kasach, kiedy padało standardowe pytanie przy płatności kartą, to znaczy: czy chcę potwierdzenie. Naprawdę strasznie ciężko mi było się dogadać i wprawdzie koniec końców jakoś się to udawało, niemniej jednak trochę czasu minęło, zanim porozumienie nastąpiło.

Przed pierwszymi zajęciami wysłałam do obydwu wykładowców e – maile z informacją o problemie, z którym się borykam. Wykazali się dużym zrozumieniem: pisali na tablicy, tłumaczyli mi na osobności, gdy czegoś nie rozumiałam. Łatwiejsze były dla mnie – mimo wszystko – zajęcia z neoliberalizmu, aczkolwiek sam temat jest trudniejszy niż historia Niemiec hitlerowskich. Wykładowca, który szkolił nas w myśli neoliberalnej, generalnie mówi wyraźniej (chodzi o sam sposób mówienia w tym momencie), wolniej. Bardzo ważny jest głos danego człowieka – myślę, że czasem nie rozumiałam wykładowcy od Niemiec nazistowskich właśnie z powodu barwy jego głosu. Dużo prościej było mi wymieniać z nim maile.

Prezentacje

Nie ominęło mnie przedstawianie prezentacji na forum grup obydwu konwersatoriów. Nie było zmiłuj – musiałam. Przy pierwszej prezentacji – totalnie zjadła mnie trema (miałam świadomość, że to moja pierwsza prezentacja przed ludźmi spośród których nikt nie mówi po polsku), przy drugiej z nich – było już troszeczkę lepiej. Jedyne, o co poprosiłam w obydwu przypadkach, to pominięcie dyskusji, tak więc nie zadawano mi pytań. Kiedy w Polsce w ramach lektoratu przedstawiałam prezentacje – też wcześniej zwracałam się z prośbą o niezadawanie mi pytań. Mam nadzieję, że kolejne moje prezentacje w języku angielskim będą lepsze, że ich przygotowanie będzie już dla mnie prostsze.

Duński

Lektorki zostały poinformowane, że mają w grupie taką jedną H., co to od czasu do czasu wymaga powtórzenia, wyjaśnienia et caetera. Czasem tłumaczą mi coś na osobności. Wiedzą, iż, niestety, muszę być zwalniana z wszelakich ćwiczeń związanych z rozumieniem ze słuchu (‚listening comprehension’). 

Nauka generalnie

Wymaga ode mnie jednak trzy razy więcej skupienia niż wymaga ode mnie w Polsce. Książki są anglojęzyczne, notatki również. Zanim to przeczytam, zrozumiem, ogarnę – mija znacznie więcej czasu niż mija w Pl. Pisanie egzaminów szło mi znacznie wolniej niż w Pl. Wychodzę jednak z założenia, że nauka w Kopenhadze, zdobyte doświadczenia – może w przyszłości zaowocują. Dlatego starałam się nie poddawać mimo wszystko. Bywają dni, kiedy jestem jak skowronek, bywają takie jak dziś, że jestem totalnie śnięta. 

Podsumowując: krok po kroczku …i do przodu.

 

20160609_181629

 

 

 

Odkrycie dnia – sernik bananowy :)

Będąc w Kopenhadze, koniecznie odwiedźcie Cheesecake Huset (na Amager Boulevard, blisko Amagerbrogade). Przyznaję się bez bicia, że jestem wielką admiratorką serników. Zachęcona tak bardzo sernikową nazwą – zajrzałam tam dziś, zmierzając na Stroget. Nie zawiodłam się – serników multum, do wyboru, do koloru – właśnie tak, jak mi się wymarzyło. Zdecydowałam się na sernik bananowy. Niebo w gębie po prostu! Zazwyczaj serniki zjadam w trymiga, dziś – siedziałam chyba z pół godziny, delektując się smakiem ciasta. Zatęskniłam za sernikiem, który robi moja Ciocia – zawsze, kiedy odwiedzam Ciocię  (mieszka pod Łodzią)  – potrafię zjeść hurtowe ilości tego smakołyku.

Słonecznie, ale wietrznie dzisiaj – nie ukrywam, że wiatr jest bardzo miłą odmianą po upałach. Minęły – póki co – te najbardziej silne wiatry, które sprawiały, że rzucało mną o ściany domów; bywały takie, kiedy tu przyjechałam… ale to był styczeń a mamy  teraz czerwiec, więc mam nadzieję, że to prostu kwestia pory roku 🙂 Taki wietrzyk, jaki jest obecnie – nie tylko nie rzuca ludźmi o budynki, ale też jest przyjemny.

Cóż… od poniedziałku muszę zabrać się do pracy, bo przez ostatni tydzień jakoś nie mogłam złapać motywacji do czegokolwiek. I cały czas przeżywam egzaminy – w dalszym ciągu czekam na ich wyniki. Koleżanka, które obydwa te egzaminy zdawała w formie ustnej – twierdzi, że w sumie nie było tak źle, a wręcz sympatycznie. Zobaczę, może nie będzie aż tak beznadziejnie?

Cheesecake Huset 🙂

20160611_135955

Znów będą wakacje…

 

Bingo! Dokończyłam pracę nad porządkowaniem bloga. Spędziłam nad tym większość ostatniej nocy (i tak bezsennej – jak większość nocy ostatnio). Cieszę się, że przeniosłam go na inną domenę – wydaje mi się teraz po prostu dużo bardziej czytelny. Jak również – ma chociaż trochę więcej funkcji.

Planów na  weekend nie mam żadnych – na razie przynajmniej.

20160608_152640

Niedługo wakacje. Na które też w sumie nie mam planów… konkretnych planów, póki co. Ale na samą myśl o nich od razu się cieszę.

Kabaret OTTO – ‚Wakacje’

A co z uczelnią w takim razie?

Wczoraj produkowałam się w poście dotyczącym codziennego funkcjonowania w Kopenhadze. Jak obiecałam – kolejny post dotyczy studiowania na Uniwersytecie Kopenhaskim w ramach programu Erasmus.

 

20160608_140340

1. Przyjęcie na uczelnię – niedługo po otrzymaniu nominacji od uczelni macierzystej (w moim przypadku UW) i wysłaniu przez nią informacji otrzymuje się maila z informacją o tym, że uczelnia partnerska (Kobenhavns Universitet) wie o Twojej nominacji. I teraz – dwie uwagi.

a) Uwaga pierwsza: kiedy widzisz swoje nazwisko na liście nominowanych po rozmowie kwalifikacyjnej i ogarnia Cię euforyczna radość, od razu chcesz się kontaktować z uczelnią partnerską, by ustalić szczegóły przyjazdu. NIE RÓB TEGO – UCZELNIA PARTNERSKA, DOPÓKI NIE DOSTANIE INFORMACJI Z UW O TYM, ŻE UCZELNIA MACIERZYSTA CIĘ NOMINOWAŁA – NIE WIE O TWOIM ISTNIENIU. 

b) Uwaga druga: kiedy dostaniesz rzeczonego maila i ogarnia Cię jeszcze bardziej euforyczna radość, to pamiętaj, iż OTRZYMANY MAIL NIE JEST (PODKREŚLAM: NIE JEST) OSTATECZNĄ DECYZJĄ O PRZYJĘCIU NA STUDIA CZĘŚCIOWE W RAMACH PROGRAMU ERASMUS. Jest jedynie informacją o tym, że uczelnia partnerska wie o Twojej nominacji. OFICJALNYM POTWIERDZENIEM PRZYJĘCIA NA STUDIA JEST LETTER OF ACCEPTANCE (LETTER OF CONFIRMATION) – GDY TAKI OTRZYMASZ, WTEDY DOPIERO MOŻESZ Z CAŁĄ PEWNOŚCIĄ DONOSIĆ WSZYSTKIM, IŻ CIĘ PRZYJĘTO. Z tego co mi wiadomo, Uniwersytet Kopenhaski ma dość rygorystyczne warunki przyjmowania na studia (wiem, że jeden z wydziałów z UW miał duże problemy, bo to, czy jego studenci byli przez Kopenhagę przyjmowani – to była istna loteria i zależała od widzimisię Duńczyków).

2. Rejestracja na przedmioty  i egzaminy – w Letter of Acceptance (lub Letter of Confirmation – jak kto woli) dostajesz informacje o konieczności założenia uniwersyteckiej skrzynki pocztowej. Od tej pory będą się z Tobą kontaktować przede wszystkim na tę skrzynkę. Również na rzeczoną skrzynkę dostajesz informację o rejestracji na przedmioty. Odbywa się to mniej więcej miesiąc przed Twoim przyjazdem – wcześniej dokonujesz przeglądu proponowanych przedmiotów (kursów) na stronie internetowej Uniwersytetu i decydujesz, na co chcesz uczęszczać. Nie dokonujesz rejestracji samodzielnie – informujesz osobę odpowiedzialną za rejestrację na kursy w Twojej jednostce (Course Coordinators). Podobnie zresztą rzecz ma się z egzaminami – Examination Secretaries. Nie nastawiaj się na to, że do wyboru będą wykłady ‚odfajkowywane na obecność’. Może się okazać, że wykładów do wyboru mieć nie będziesz, a konwersatoria, na które summa summarum się zapiszesz będą – tak jak moje – mega ciekawe, ale i mega pracochłonne. PAMIĘTAJ, ŻE:

a) 30 punktów ECTS – musisz się w tym zmieścić.

b) Przed wyjazdem podpisana zostaje Learning Agreement, czyli umowa o programie kształcenia (przedmioty, które realizujesz na uczelni partnerskiej i te, które realizowane byłyby na uczelni macierzystej, gdyby wyjazd nie miał miejsca). Musisz dowiedzieć się w swoim Biurze Współpracy z Zagranicą (BWZ), ile czasu przewidziano na ewentualne zmiany w Learning Agreement (którego są dwa rodzaje: papierowa i elektroniczna znana jako e – LA). Ponoć kilka lat temu wszedł przepis dający uczelniom możliwość odesłania studentów, którzy sobie nie radzą, więc jeśli czujesz, że nie podołasz wybranemu przedmiotowi bądź zaistniały inne przesłanki dla zmiany przedmiotów – pamiętaj, że masz na to ograniczony czas.

3. Student Councellors i Mentorzy – w razie jakichkolwiek problemów, związanych na ten przykład z egzaminami – możesz zwrócić się do nichPosiadasz również swojego mentora (bądź swoich mentorów) – skupionych w QA Programme. To osoby, które mają za zadanie Cię wesprzeć w trudnych momentach, pomóc, doradzić, ALE nie mogą wchodzić w Twoim imieniu w jakiekolwiek kontakty z agendami uniwersytetu. Poza tym QA Programme organizuje rozmaite fajne eventy – przykładem może być Mentor – Mentees Orientation Dinner.

4. Uczęszczanie na zajęcia – obecności tutaj się nie sprawdza i w sumie to, czy chodzisz na zajęcia, czy nie – to Twoja własna decyzja. Tak długo, jak długo nie przychodzi czas sesji. Powód jest  taki, że przed sesją możesz zostać zobowiązany / a przez wykładowcę do wygłoszenia referatu na temat wybrany uprzednio jak temat Twojego egzaminu. I WTEDY NIE MA ZMIŁUJ – musisz taki referat wygłosić, co więcej – może się zdarzyć, że będą od Ciebie wymagać uczęszczania na referaty wygłaszane przez Twoich ‚współtowarzyszy niedoli’.

Egzaminy… aż się boję o nich pisać, bo nie znam wyników swoich. Jak już będzie po wszystkim, to napiszę w odrębnym poście, jak one tu wyglądają…

Erasmus w stolicy Danii – co warto wiedzieć?

Miałam napisać tego posta później, już na sam koniec wyjazdu, ale stwierdziłam, że zrobię to szybciej (czyli dziś). A więc – do dzieła! Parę uwag o życiu codziennym. W jednym z kolejnych postów napiszę o życiu uczelnianym.

1. Transport – najtańszym środkiem lokomocji jest rower, a wszelkie zasady poruszania się bicyklem po Kobehavn ❤ opisałam w poście ‚Bicykle w pięknej Kobenhavn’. Oczywiście, jeżeli jedziemy prosto z lotniska, to do centrum miasta najłatwiej jest dojechać metrem. Kopenhaskie metro podzielone jest na 4 strefy (zones), a lotnisko Kastrup znajduje się na samym końcu (4 strefa; Kastrup to już nie Kopenhaga, administracyjnie jest to sąsiednia gmina – Tarnby Kommune). Bilety tanie nie są (bilet jednorazowy normalny na 2 strefy to 24 DKK, czyli ~14 zł.). Metro posiada dwie nitki – patrz: obrazek niżej. Obecnie się rozbudowuje – między innymi dlatego miasto jest rozkopane.

metro-map2. Zakupy – w miarę tanie supermarkety to zasadniczo Lidl i Aldi. Ex aequo z nimi plasuje się Fakta. Droższe są SuperBrugsen, QFakta, Rema1000. Radzę pamiętać, żeby broń Boże nie nastawiać się na większe zakupy w piątek wieczorem i sobotę do południa – chyba, że bardzo chce się stać w gigantycznych kolejkach; kolejki w najbliższym mi Lidlu na Amager były tym większe, że w piątek były promocje. Centra handlowe są na ogół bardzo drogie, choć czasem warto do nich zajrzeć z tego powodu, że bywa, iż ceny w sklepach typu H&M są niekiedy niższe niż w Polsce. Ja osobiście polecam Amager Centret.

3. Legalizacja pobytu – istnieje coś takiego jak International HouseJeśli planujemy pobyt dłuższy niż trzy miesiące – musimy go zalegalizować. Otrzymujemy wówczas ‚yellow card’ (duński dowód osobisty) i numer CPR (coś a la polski PESEL). Byłam w o tyle dobrej sytuacji, że ogrom spraw za mnie już załatwiła uczelnia, więc wystawanie w kolejkach mnie ominęło – wszystko miałam z głowy w jeden wieczór. Drodzy Studenci, na Erasmusie koniecznie dowiedzcie się, czy Wasza uczelnia nie organizuje eventu w International House, podczas którego wszystko załatwiacie (i ‚yellow card’, i CPR) – być może unikniecie wielu problemów. BEZ CPR I ‚YELLOW CARD’ NIE ZAŁATWICIE WIELE (O ILE W OGÓLE COŚ ZAŁATWICIE), ŁĄCZNIE Z TYM, ŻE NIE SKORZYSTACIE Z PAŃSTWOWEJ OPIEKI ZDROWOTNEJ, A PRYWATNA SWOJE KOSZTUJE. Jeszcze jedno: jesteście przypisani do konkretnego lekarza pierwszego kontaktu, a jego dane znajdują się na ‚yellow card’.

4. Banki  i płatności kartą – uwaga: problemu z płatnościami kartą nie ma, ale… ale może się zdarzyć, że zagraniczną kartą płatniczą nie zapłacicie i będziecie musieli gnać do najbliższego bankomatu. Chyba, że posiadacie tutejszą kartę i wtedy no problem. Ja  posiadam konto w Danske Banku. Ma on tę zaletę nad Nordea Bankiem, że jego strona internetowa jest dwujęzyczna – oprócz duńskiego jest angielski (mniejsze ryzyko pomyłki przy przelewach et caetera). Warto mieć na uwadze, że banki zazwyczaj są nieczynne w weekendy, tak więc załatwianie czegokolwiek proponuję odfajkować w dzień powszedni.

5.  Do transportu wracając raz jeszcze – istnieje karta miejska Rejsekort i bilet miesięczny Stamkort. Jeżeli wiemy, że preferujemy komunikację miejską nad rower – może warto nad tym pomyśleć. Mając jednocześnie na uwadze, że większość rzeczy tutaj jest droższa niż w Polsce. Bilety wszelkiego rodzaju oczywiście się w to jak najbardziej wliczają.

6. Centrum miasta – niech nie dziwi duża ilość bezdomnych. Ja wiem, że to przeszkadza, zwłaszcza, że bywają tacy, co to są namolni wręcz (żeby daleko nie szukać – dzisiaj takiego jednego spławiałam). Zalegują w szczególności na Dworcu Głównym (Kobenhavns Hovedbanegaard) i na Stroget. Po pewnym czasie człowiek się przyzwyczaja, ale początki to hardkor.

7. Język – Duńczycy w większości są anglojęzyczni. Z językiem więc problemu być nie powinno. Uczę się duńskiego, ale w największej mierze wynika to z chęci poznania jeszcze jednego języka.

100. post! I nowa odsłona:)

Z okazji setnego posta – nowa odsłona bloga 🙂 Mam nadzieję, że przypadnie Szanownym Czytelnikom do gustu. Dziękuję Jagodzie (MissBerry) za pomoc – za stworzenie loga i przeniesienie mojej twórczości na wordpressa.

20160607_210457

A my z Myszorem zaliczyliśmy dziś przejażdżkę duńską kolejką S – tog z Norreport Station do Valby. Wracałam już na Myszorze 🙂 Poniżej  – zdjęcia z S – tog i z Valby. Plus zdjęcie dowodzące, że wprawdzie na wierzbach rosną jabłka w gronostajowych czapkach, ale cytrusy wyrastają z podłogi mojego ‚akademika’.

20160607_18355020160607_18362020160607_18363420160607_18365220160607_18380920160607_18391320160607_20135520160607_20140320160607_20140820160607_20141120160607_210220

Czasem i dół się zdarza

Dziś nawet duński nie poprawił mi humoru. Znowu nie byłam w stanie usnąć w nocy. Na domiar złego – ‚akademik’ (cudzysłów użyty celowo) ma nadbudowywane kolejne piętro. Plac budowy – na którym i tak mieszkamy – jest teraz jeszcze większy.

 

 

 

 

I jeszcze te nerwy związane z egzaminami… ech… 😦

A do poduszki – czytam wiersz Emily Bronte.
Often rebuked, yet always back returning
To those first feelings that were born with me,
And leaving busy chase of wealth and learning
For idle dreams of things which cannot be:
 
To-day, I will seek not the shadowy region;
Its unsustaining vastness waxes drear;
And visions rising, legion after legion,
Bring the unreal world too strangely near.
 
I’ll walk, but not in old heroic traces,
And not in paths of high morality,
And not among the half-distinguished faces,
The clouded forms of long-past history.
 
I’ll walk where my own nature would be leading:
It vexes me to choose another guide:
Where the gray flocks in ferny glens are feeding;
Where the wild wind blows on the mountain side
What have those lonely mountains worth revealing?
More glory and more grief than I can tell:
The earth that wakes one human heart to feeling
Can centre both the worlds of Heaven and Hell.

 

Duńskie Święto Konstytucji

Polska obchodzi Święto Konstytucji w maju, Dania – w czerwcu. Upał dziś jak jasna cholera, więc – nie chcąc iść na Amager Strand – gdzie szpilki nie wciśniesz, tyle ludzi – dosiadłam Myszora i pojechałam Englandsvej w stronę Tarnby.

(Duńczycy zmierzają na plażę)

 

 

(Od dzisiaj już nie narzekam na tłumy oblegające polskie plaże)
Kilka zdjęć z wycieczki. Pojechałam prosto Englandsvej, dojechałam do granicy Kobenhavns Kommune i Tarnby Kommune, zawróciłam, skręciłam w Irlandsvej i wylądowałam koniec końców na Amagerbrogade.
(Wiedziałam, że istnieje Tour de France.
Wiedziałam, że istnieje Tour de Pologne.
Od dziś wiem, że istnieje Tour de Amager)

 

(Bake my Day:) )
(Wszystkie drogi prowadzą do Odense?
A gdyby tak tam pojechać…?)

 

(Duńczycy nie mają duńskich myjni samochodowych.
Duńczycy dysponują AMERYKAŃSKIMI myjniami samochodowymi)
(Powrót Alicji!)
Taka mała rozpusta…

 

Siadam do nauki duńskiego. Tak, kiedyś muszę siąść wreszcie do nauki.

Bicykle w pięknej Kobenhavn – kilka rad i uwag

Kopenhaga to – obok Amsterdamu – najbardziej ‚zarowerzone’ (‚zarowerowane’? Wiem, tworzę neologizmy!) ze znanych mi miast. Ilość rowerów idzie tu w jakieś tryliardy. Moja piękna Kobenhavn jest miejscem mega nastawionym na obecność użytkowników dwóch kółek. Aczkolwiek warto pamiętać o kilku rzeczach:
1. Ścieżki rowerowe są praktycznie zawsze i wszędzie – kobenhavners (czyli – po naszemu – kopenhażanie) dysponują możliwością dojechania swoim bicyklem właściwie w każde miejsce miasta, bo chyba ciężko będzie znaleźć taki zaułek, do którego nie dojechałoby się rowerem. Ścieżki są bardzo dobrze oznakowane. W ‚godzinach szczytu’ panuje na nich nieziemski tłok. Jakkolwiek trywialnie to zabrzmi – jadąc ścieżką  trzymamy się prawej strony – lewa część ścieżki służy najczęściej do wyprzedzania. Jeśli odstąpimy od tego zwyczaju – będą na nas krzywo patrzeć, dryndać dzwonkami, krótko mówiąc: będą się zachowywać niczym – zazwyczaj – polscy kierowcy na polskich drogach.
2. Oddzielne cykle świateł  dla rowerzystów – uwaga: bo na tym można się nieźle przejechać. Zwłaszcza, jeżeli się jedzie samochodem – mojemu Ojcu na przykład, gdy tutaj był, te cykle świateł się z początku myliły. Wygląda to jak zwyczajny słup sygnalizacji świetlnej, tylko światła są jakieś pięć razy mniejsze – no i jest oznakowanie sugerujące, że to dla rowerów. Na ścieżkach rowerowych istnieją również odrębne pasy dla skręcających – i tak, jadąc prosto, sugeruję popatrzeć, czy bynajmniej nie suniemy pasem dla skręcających, bo jeśli tak, to będą na nas… (patrz – ostatnie zdanie pierwszego podpunktu). Warto pamiętać, że czasami ścieżki rowerowe stykają się z tymi dla aut – to znaczy: bywa, że pas dla skręcających aut jest jednocześnie pasem ścieżki rowerowej (oczywiście, i na to jest odpowiednie oznakowanie). Zalecana wzmożona ostrożność – jeśli, oczywiście, nie chcemy zostać potrąceni przez auto. 
3. Kask – nie jest konieczny, choć zalecany. Zasadniczo obowiązek jazdy w kasku mają dzieci. Ponieważ wśród tylu rowerów czasem mogą zdarzyć się upadki, wypadki, przypadki – warto w kask zainwestować. Kasków tutaj w sklepach jak u Żyda czapek – do wyboru, do koloru.
4. Autostrady dla rowerów – cóż… w Polsce chyba póki co możemy o tym tylko pomarzyć. Tutaj jest autostrada na przykład na Vesterbro – tuż obok centrum handlowego Fisketorvet. Jest mega wygodna – wiem, bo jeździmy nią z Myszorem – tylko my dwoje i inne rowery z właścicielami. ŻADNYCH AUT. NIE – ROWERZYSTÓW TEŻ CIĘŻKO SPOTKAĆ 🙂

(Autostrada dla rowerów – Cykelslangen. /Zdjęcie z zasobów Internetu/)
5. Parkowanie bicykla – generalnie: Duńczycy stawiają rowery jak im się żywnie podoba, nawet ich nie przypinają. No, chyba, że mają taki znak (i wiedzą, że zostawić dwóch kółek nie mogą, choćby nie wiem, jak chcieli).

 

 

 

Ja osobiście sugeruję – zwłaszcza w centru miasta – jednak stawiać rowery na stojakach, a przynajmniej przypinać do czegoś. Ćwiczyliśmy z Myszorem parkowanie w rozmaitych dziwacznych miejscach, ale nigdy nie zapominałam o tym, by Myszkę przypiąć, choćby do rynny, jeśli nie było stojaka. ROWER NIEZABEZPIECZONY JEST BARDZO ŁATWYM KĄSKIEM DLA ZŁODZIEI, A TYCH JEST TU NIEMAŁO.  Na Myszę też się ktoś zasadzał. Wspominałam przecież we wpisie o zuchwałej próbie kradzieży.
6. Kradzieże rowerów – jest ich tak dużo, że tutejsza policja już sobie raczej dała spokój z poszukiwaniami złodziei. I to proponuję mieć na uwadze, jeśli chcemy kupić używany rower albo właśnie nam go rąbnięto i usiłujemy go odzyskać. Wiem, może brzmi dziwnie, ale już tłumaczę, dlaczego zwracam na to uwagę: otóż – poza duńskim Allegro, czyli dba.dk – popularnym środkiem zaopatrywania się w niedrogi używany bicykl, jest odbywająca się bodaj co miesiąc aukcja policyjna. Możliwe, że nasz rower właśnie na takiej aukcji sobie stoi. Również możliwe jest, że kupimy na takiej aukcji dwa kółka, a potem – gdzieś na ulicy – spotkamy okradzionego właściciela.
 7. Serwisowanie – z tym raczej nie powinno być problemu: serwisy są na każdym kroku właściwie. (Wczoraj odebrałam Myszkę z serwisu na Amagerbrogade.) Są to sklepy rowerowe połączone z serwisem, od czasu do czasu są rozmaite upusty i można kupić nowy, naprawdę ładny rower – ja na przykład nie mogłam oderwać oczu od przepięknej damki w kolorze śliwkowym, lecz Myszor to jednak Myszor ❤ Lusterka, światełka, dzwonki, nakładki na siodełka (ważne, jeśli nie chcemy, by zmokła nam d***, gdy lunie deszcz; pogoda w Danii kocha płatać figle), zapięcia –  w to wszystko możemy się tam zaopatrzyć.

(Myszorowa nakładka na siodełko :p Bardzo przydatna rzecz!)

A tak wygląda sygnalizacja świetlna. Dla aut po lewej, dla bicykli po prawej.
Ufff… się rozpisałam:) Idę przestawić Myszora – który dziś dzielnie imprezował całą noc razem z moją koleżanką 🙂 )

Już bliżej niż dalej

Mam tutaj być do 30 czerwca. Ależ zleciało te (prawie) pięć miesięcy. Wiadomo, zaliczyłam – i de facto zaliczam nadal – wzloty i  upadki, choć mam nadzieję, że tych wzlotów było, jest i będzie więcej aniżeli upadków. Jakby jednak nie było – powoli muszę ogarnąć resztę prac zaliczeniowych, które mam do napisania (czyli od najbliższego poniedziałku muszę – przepraszam najmocniej – bardzo przysiąść fałdów). Pakowanie zajmie mi minutę i dziesięć sekund, bo mój studencki dobytek jest tutaj naprawdę skromny, ale cała papierologia, rozliczanie wyjazdu et caetera, trochę mnie jednak przeraża. Mam też cichą nadzieję, że zdam egzaminy, że ominą mnie poprawki (jakoś do tej pory mnie zazwyczaj omijały; głupio byłoby więc uwalić ostatnią sesję podczas pięcioletnich studiów).

(Dzisiejszy Christianshavn)
Widzę jedno – i to mnie bardzo cieszy. Chociaż odrobinę poprawił się mój angielski. Wiadomo, kwestia słuchu, no i mój angielski nigdy jakoś bardzo biegły nie będzie, ale po tych pięciu miesiącach  mówienia – po polsku się z Duńczykiem, niestety, nie dogadasz – i wyłapywania tego, co do mnie mówią – jest to trochę mniej limited English niż był na początku. Z początku Duńczycy za cholerę mnie nie rozumieli i wytrzeszczali oczy przy najprostszym pytaniu. Teraz już jest mimo wszystko znacznie łatwiej – ja osłuchałam się z nimi, a oni ze mną. Fakt, moja mowa jest dość specyficzna (i znów ten słuch!). Nawet mój ojczysty język polski – jakkolwiek pod względem gramatycznym jest całkiem niezły – o tyle akcent sprawia mi niekiedy problemy, jak również wymowa.
(Christianshavn)
No i również mnie cieszy – i to chyba jeszcze bardziej – nauka duńskiego! Daje mi taką pozytywną energię! Znam angielski, podstawy języka migowego, skrawki niemieckiego, ochłapy łaciny – to teraz uczę się ojczystego języka Kierkegaarda. I czuję, że na tym nie poprzestanę. Dawno nauka języka obcego nie powodowała u mnie takiej radochy jak duński właśnie!
(Spacerem w stronę Stroget)
Myślę, że znajdę w najbliższych dniach więcej czasu,  by zająć się blogiem – między innymi przenieść go na wordpressa, wgrać logo itepe. Już będąc zupełnie blisko wyjazdu lub wręcz będąc już – jak to mawia mój Tatuś – ‚we Warsowii’, napiszę posta podsumowującego wyjazd – z praktycznymi informacjami dotyczącymi Danii, Erasmusa itepe, itede, itepe, itede, itepe. Generalnie: dotyczącymi pędzenia żywota ubogiego studenta w pięknej Kobenhavn.
(Gnieżdżą się w akademiku,
mają każdy po czajniku…)
 
Z newsów – Myszor uratowany! Odebrałam go dziś z naprawy. Już wszystko jest dobrze. Aktualnie pożyczyłam go koleżance.
(Witryna jednej z księgarń)
(I – znów Christianshavn)