Dałam sobie dzisiaj w kość. Oj, dałam!
Dzień zaczęłam od Christianii. I tym razem byłam w ścisłym centrum tego legendarnego miejsca. Niestety, nie wolno było robić zdjęć. Christiania naprawdę robi wrażenie – aby poczuć ten klimat – należy ją po prostu odwiedzić. Porobiłam natomiast zdjęcia Christianshavn – portu (jak również dzielnicy), na terenie którego Christiana się znajduje.
Koniecznie chciałam zwiedzić Bispebjerg – najwyższe wzniesienie miasta. Przejechawszy przez Stroget, minąwszy pałac Rosenborg, popedałowałam – via Norrebro – w obranym wcześniej kierunku. Żeby nie było wątpliwości – jechałam zupełnie na czuja, bo – jak się okazało – Bispebjerg znajduje się tam, gdzie… może nie aż tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, ale z pewnością tam, gdzie nie sięga już moja mapa (obejmująca centrum Kobenhavn).
Pedałując, musiałam, rzecz jasna, się parę razy pogubić. Cała ja! 😦 Sunąc na niezawodnej Myszce (Miki, rzecz oczywista), modliłam się tylko o to, żeby ta góra przede mną okazała się być moim celem. Gdy stanęłam vis a vis Grundtvigs Kirke – w centrum Bispebjerga (jednej z dziesięciu dzielnic Kopenhagi) – czułam się tak, jakbym zdobyła Everest. Wystarczyło przejść przez ulicę – i już byłam na miejscu.
W drodze powrotnej – zgłodniałam. Nie mam zwyczaju brać ze sobą jedzenia na drogę, więc było jasne, że muszę gdzieś wejść i coś zjeść. Wybór padł na sernik Oreo (mój ulubiony; generalnie za każdy sernik jestem gotowa dać wiele) w jednej z kafejek. Sernik był pyszny, a kawiarnia mi się bardzo spodobała! Ma klimat 🙂