Tydzień miałam tak zwariowany, że nawet – co przyznaję z niejakim wstydem – blog leżał i kwiczał kwikiem rozpaczliwym. Poczynając od tego, że we wtorek miałam pierwszą w swoim życiu całkowicie anglojęzyczną prezentację, gdzie nikt ze słuchaczy nie mówił po polsku. Wróciłam z niej i zasiadłam do nauki duńskiego, który miałam w środę. W czwartek odbyłam kolejną rozmowę – tym razem z drugim wykładowcą i dzięki temu już mam tematy obydwu egzaminów – do których w sumie należałoby już zacząć się uczyć, w końcu odbędą się one dokładnie za miesiąc (!). Czwartkowe popołudnie i wieczór upłynęły mi na przygotowywaniu się z kolei na piątek i piątkowe zajęcia, a w piątek – czyli wczoraj – znowu na nogach byłam od rana: najpierw zajęcia, potem archiwum i praca zaliczeniowa, potem spotkanie i koniec końców po wszystkim byłam o 21.00. na Amager. Dzisiaj odsypiałam – nie piszę, o której wstałam, bo to aż wstyd. Potem poszłam na spacer, który w sumie w planach miałam znacznie dłuższy, ale zatrzymał mnie ulewny deszcz… Słońce wyszło – owszem, ale jak już wracałam do siebie – objuczona zakupami…