W ubiegłym tygodniu minął dokładnie miesiąc, od kiedy wylądowałam w Kobenhavn. Przez ten miesiąc – siłą rzeczy – musiałam ogarnąć jedno: muszę radzić sobie sama i nie ma zmiłuj. W zasadzie wszystko, co powinnam załatwić, staram się załatwić samodzielnie, bez angażowania osób postronnych. Jeśli mi jest smutno, też raczej staram się wypłakać sama ten smutek – wspomnę najwyżej o tym na blogu w jednym czy nawet w kilku zdaniach (choć wiem, że na samym początku pobytu wysmarowałam wielki post na temat moich problemów, zwieńczony piosenką ,,Zamiast”; cóż, miałam taką potrzebę). Dziś – zgodnie z cotygodniową tradycją – dzień zaczęłam od ,,małej rachunkowości” – czyli zebrania do kupy rachunków z całego tygodnia i obliczenia, ile tym razem wydałam (z uwagi na jedno ze stypendiów, z którego będę odpowiednio rozliczana – musiałam wdrożyć tę ,,cotygodniową tradycję”).
Pogoda – paskudna. Iście zimowa. Zespół Maanam śpiewał kiedyś o ,,wyjątkowo zimnym maju”.