Listopad sprzyja kilku rzeczom. Teoretycznie mogą wzmóc się jesienne deprechy – bo coraz krótsze dni, bo coraz dłuższe wieczory, bo plucha za oknem. Ten miesiąc sprzyja nie tylko deprechom, ale też – czytelnictwu. W taki listopadowy wieczór – nic, tylko sięgać po książkę. Mając powyższe na uwadze, uporzadkowałam swoją prywatną bibliotekę. W ogóle – całą bibliotekę. Nie tylko tę ,,drugowojenną” (która liczy – tu będę nieskromna – ponad 500 książek), ale też tę moją ulubioną prozę, którą mam w pokoju. Dygata. Iwaszkiewicza. I tomiki poezji, którą też lubię. Takiego Gałczyńskiego – na przykład – bardzo cenię. Ale Iwaszkiewicz też ładne wiersze pisał. Choćby ten. Wprawdzie o maju. Ale w listopadową szarugę wspomnienie ,,płomiennych młodych maków” sprawia, że jest przyjemniej.
,,Płomienne młode maki. Uwertura Rienzi.
Oczekiwanie lata, które nic nie ziści.
Panienki muślinowe i abiturienci.
Uśmiech leciutkiej wzgardy, lecz bez nienawiści.
Pierwsze różowe lody. Pachnące truskawki.
Różańcowa jedynych wspominań stokrotność.
Spotkanie gdzieś w ogrodzie na dwóch końcach ławki
i wierna, nieco gorzka, piastunka – samotność”
Pada. Nie można usiąść z książką w parku. Tego mi brakuje. We wrocławskim Parku Tołpy chętnie przesiadywałam z książką. Równie chetnie – tyle, że wiosną, a nie na przykład w październiku – czyniłam to na Amager Strand w mojej København.