Immatrykulacja

Dzisiaj byłam na immatrykulacji, będącej zarazem uroczystością nadania tytułu doktora honoris causa mojej Cioci. Moje myśli skupiły się wokół historii, która połączyła Ją i mojego Tatę. Moje myśli skupiły się wokół T. – mojego Najstarszego Brata, będącego zarazem moim Ojcem Chrzestnym. Człowieka, który żył prawdziwą pełnią życia. Człowieka, który żył tak krótko… i tak intensywnie.

Wyjątkowo rogata dusza. Studiował stosunki międzynarodowe, studiował prawo. No i wybierał się na wojnę do Jugosławii. Wprawdzie kiedy Tata złapał go gdzieś na Węgrzech (telefonicznie, żeby było jasne), T. powiedział, że wraca – i tak też uczynił. Zaczął jeździć na misje. I tak… wkręcił się w pomaganie. Był pierwszą osobą, która zgłosiła się do Cioci (tej, która od dziś jest doktorem honoris causa), gdy organizowała pierwszy transport darów. Fundację powołał do życia razem z Ciocią i moim Tatą. O czym już kiedyś napomknęłam.

T. jeździł w konwojach. W 1994 roku w drodze powrotnej z Sarajewa ulegli z Ciotką poważnemu wypadkowi. Jak bardzo musiało wryć się w moją (wówczas dwuletniego dziecka) pamięć to wydarzenie, skoro mam przed oczami Ciocię, gdy prosto z konwoju przyjechali do nas. Nie była w stanie ani siedzieć, ani stać, ani leżeć. Przyniesiono Ją na rękach i przewieszono (dosłownie) przez oparcie fotela. Bo to była jedyna pozycja, w której mogła wytrzymać – była tak potłuczona, że miejscami aż sina.

T. pełnił w Fundacji różne funkcje – między innymi wiceprezesa. Kiedy odszedł z niej – pracował jako dziennikarz. Żył szybko, łapał każdą chwilę – miał duży dystans do wielu rzeczy. Jego znakami rozpoznawczymi były długie związane w kucyk włosy, okulary w bardzo masywnych oprawkach, swego czasu także kolczyk w uchu. Byliśmy ze sobą bardzo zżyci, mieliśmy świetny kontakt. Miał bardzo dobre relacje z Tatą – połączyło ich to, co wspólnie przyszło im przeżyć. Coś, czego nie życzyłabym najgorszemu wrogowi. Przez kilka lat mieszkali pod jednym dachem, Tata był Jego prawnym opiekunem.

T. odszedł o wiele za wcześnie. Miał 32 lata, gdy opuścił nas na zawsze. Niebawem minie 14 lat od Jego śmierci. Wspomnienie tych strasznych dni boli. Cholernie boli. Mimo upływu tylu lat.

Walka. Moja…

Z dużą przyjemnością sięgam książki skandynawskich autorów. Ta lekkość pióra (piór?), ten surowy klimat Skandynawii. Bardzo mi to odpowiada. ,,Moja walka” K. O. Knausgårda (więcej o tym Panu tutaj) to powieść autobiograficzna.

Życie. Codzienne. Takie, jakie dotyka każdego z nas.

,,Szara, wielka kamienica,
Pokój, dywan, koń drewniany,
Z okien: wozy, tłum, ulica,
Raj podwórza zakazany.

Jak powyżej u Staffa. To, z czym musimy żyć i to, co zakazane, a w konsekwencji: najbardziej nęcące. Bycie członkiem jakiejś społeczności. Bycie indywidualnością. Jak to wygląda w praktyce? Knausgård pokazuje to wszystko na własnym przykładzie: szczęśliwa rodzina, kilkoro dzieci, ale też własne trudne, bolesne doświadczenia z dzieciństwa. Praca. Szukanie mieszkania.

To brutalny obraz życia. Nie łzawy pamiętnik, nie powieść romantyczna. Knausgård mówi: z wszystkiego da się wyjść obronną ręką. Trzeba tylko tego chcieć.

Nazwijmy to ,,ułomność”

Długo wzbraniałam się przed powiedzeniem o sobie ,,niepełnosprawna”. Doskonale wiedziałam, że niepełnosprawna jestem, ale jakoś samo słowo ,,niepełnosprawność” mnie odstręczało. W sumie dopiero kilka lat temu uświadomiono mi, że od tego słowa nie da się uciec. Do tej pory wolę używać słowa ,,ułomność”. Brzmi jakoś… milej dla ucha.

Jest w sieci blog, na który chętnie zaglądam. Blog Pani Miniaturowej. Podziwiam to z jaką odwagą pisze o ułomności i o codziennym z nią życiu. Dziękuję za tego bloga, za to miejsce. Kiedy czasem wysiadam psychicznie – zaglądam do Pani Miniaturowej. I wychodzę od Niej silniejsza.

Wracam. Chcę wrócić!

O marzeniach nie powinno się mówić… podobno. Bo ponoć gdy wypowiemy je na głos – wówczas nie mają już szansy się spełnić.

A ja…

A ja mam takie marzenie. Powiem je na głos. Trudno. Nieraz już o nim mówiłam.

Chciałabym wrócić do Købehavn. Chętnie bym tam zamieszkała.

Na razie – jestem w Polsce (to wiadomo). Pracuję. Szlifuję języki. Piszę tego bloga. Robię rzeczy bardziej lub mniej szalone (cała ja!).

Czego bym jednak nie robiła – pragnienie powrotu jest. Może nie na Amager, może nie na Krimsvej (chodzi o bardziej cywilizowane warunki), ale jest.

Powyżej – zimowy Strøget. Zdjęcie, niestety, nie mojego autorstwa (magia Internetu).