Florystka, która nie cierpiała kwiatów

Książki, które wyszły spod pióra Katarzyny Bondy – robią furorę. Stwierdziłam, że może czas najwyższy po nie sięgnąć – przez kilka lat się zbierałam; a ponieważ zanosiło się wręcz na odkładanie tego ab mortus defecatus – powyższe uczyniłam. I zaczęłam od ,,Florystki”.

Początek był tak przydługi i nudny, że po paru próbach czytania doszłam do wniosku, że, niestety, ale ja go nie przełknę. Przeskakując kilkanaście stron,  dotarłam do miejsca w którym cała akcja się tak naprawdę zawiązała. A potem już – aż do końca – trzymała w napięciu. Oczywiście, pytanie jest standardowe: ,,kto zabił?”. Kim jest/są morderca/y dwojga dzieciaków – Zosi i Amadeusza? Jaką rolę w tej historii odgrywają matki obydwojga, a jaką – nauczycielka gry na instrumencie muzycznym? Co ma do obydwu tragedii – trzecia z nich: śmierć młodej mężatki?

Bonda umiejscawia akcję książki w Białymstoku, a głównym bohaterem czyni nie kolejnego policjanta, detektywa et cætera, ale policyjnego psychologa – profilera (tworzącego profile nieznanych przestępców). Powiem tak: miła odmiana po wielkich miastach (po takiej Warszawie /takim Krakowie / takim Wrocławiu) i nawet najlepiej napisanych postaciach detektywów czy policjantów z wydziału zabójstw. Dodatkowym atutem jest to, że Bonda bardzo sprawnie posługuje się językiem charakterystycznym dla środowiska zawodowego policji. Czy wynika to z długoletniej praktyki dziennikarskiej? Tego nie wiem. Ale z pewnością z przeczytanych ostatnio kryminałów (Mróz, Puzyńska i reszta) – ten Bondy wydaje mi się najmniej ,,bajkowy” i przerysowany, a najbardziej prawdziwy.