Coś strwonione, pierzchło skrycie

Szara, wielka kamienica,

pokój, dywan, koń drewniany.

Z okien: wozy, tłum, ulica,

raj podwórza zakazany.

 

Stwierdziłam, że w sumie to po co siedzieć w domu – pójdę na spacer. Plaża – na ogół za dnia pełna ludzi – w okolicach godziny dwudziestej robiła się pustawa, a godzinę później – była absolutnie wyludniona. Dzisiaj było na domiar złego bardzo chłodno – wręcz zimno – a taka pogoda długim nadmorskim pieszym wycieczkom nie służy… Bądź co bądź – całą plażę, na której zwykło kwitnąć życie towarzyskie dzielnicy Amager – miałam dla siebie.

Ostre nadmorskie powietrze cięło mnie po twarzy. Pod powiekami czułam łzy. Ta tęsknota za domem była najgorsza. Ale – pocieszałam się, że to już zdecydowanie bliżej niż dalej – pięciomiesięczne stypendium powoli… chyliło się ku końcowi. O ile o stypendium można powiedzieć, że się ,,chyliło’’ (nawet jeśli ,,ku końcowi’’). Przyspieszając kroku, pogłośniłam swoją mp3, by lepiej słyszeć Ewę Demarczyk, śpiewającą o strachu na wróble, pragnącym przysiąc miłość. Abstrahując od rzeczonej Demarczyk, rzeczonego stracha i wszystkich groszków i róż na tym świecie – w myślach powtarzałam sobie wiersz ,,Młodość’’ Leopolda Staffa, będący jednym z moich ulubionych. ,,Szara, wielka kamienica’’. Dom, w którym spędziłam znaczną część mojego dzieciństwa nie był wprawdzie kamienicą Bóg wie jak szarą (oraz starą), a raj podwórza stał zawsze przede mną otworem – cóż z tego, że owe podwórze nie posiadało absolutnie żadnej bramy i właściwie każdy osobnik przemierzający ulice warszawskiego Mokotowa mógł tam zajrzeć…? Teraz – będąc na obczyźnie już któryś miesiąc z rzędu – boleśnie odczuwałam brak pięćdziesięciu czterech metrów kwadratowych na Malczewskiego, z którymi wiązałam wiele pięknych wspomnień. Zwłaszcza, że od samego początku pobytu poza granicami mieszkałam w warunkach, których mało komu bym życzyła.

Do osób przesadnie otwartych nie należałam nigdy. Wręcz przeciwnie – jestem osobą nieśmiałą i zamkniętą w sobie; wiem, że wielu ,,ludziów’’ odbiera mnie wręcz jako zimną. No i – szczerze powiedziawszy – wolę pisać niż gadać. Stąd piszę, piszę, piszę… jakoś łatwiej mi to przychodzi. Zdecydowanie łatwiej – niż przemówienia, wystąpienia, rozmowy wszelkiego rodzaju. Tym, co stosunkowo szybko pierzchło – mniej czy też bardziej skrycie – są rozmaite myśli, słowa, znajomości. Czuję, że wiele rzeczy po prostu zaniedbałam. Czuję? Wiem to. Niektóre z nich – nie wrócą już nigdy.

Jak to się mówi: zmieniłam płytę. Zamiast groszków, róż, Staffa – słuchałam teraz Metalliki…

So close no matter how far

couldn’t be much more from the heart,

forever trusting who we are

and nothing else matter.

…a po głowie chodził mi Przerwa – Tetmajer.

Taki tam spokój. Na gór zbocza

światła się zlewa mgła przezrocza

na senną zieleń gór.

Szumiący z dala wśród kamieni

w słońcu się potok skrzy i mieni

w srebrnotęczowy sznur.

Szłam. Plażą. Pogrążona w marzeniach. Szłam. Przed siebie. Uciekając – od problemów, od prozy życia. A pod powiekami czułam tylko słone łzy.