Do dnia dzisiejszego myślałam, że najdziwniejsze imieniny spędziłam w 2009 roku, kiedy to świętowałam w warszawskim szpitalu na Banacha (a razem ze mną świętowało 3/4 oddziału neurologii dziecięcej; H. ma imieniny, no to trzeba je jakoś uczcić!). Dzisiejsze imieniny przebiły wszystkie pozostałe.
Wyspawszy się, a następnie zwlókłszy z magicznego mebla zwanego łóżkiem (o siódmej rano Internet odmówił mi posłuszeństwa, toteż rodzinka nie złożyła mi życzeń face – to – face, niemniej jednak uczyniła to esemesowo), zabrałam się za naukę, wyszedłszy z założenia, że, niestety, w pewnym momencie musi nadejść kres jakże słodkiego lenistwa. Pouczywszy się dostatecznie długo, by uznać, że mniej więcej kojarzę o, co – za przeproszeniem – kaman, udałam się do centrum miasta, by wziąć udział w wydarzeniu organizowanym przez International House, czyli instytucję zajmującą się ,,ogarnianiem” obcokrajowców przybyłych do Kopenhagi. Najbardziej interesowały mnie nadchodzące wydarzenia kulturalne – i wszelkie najpotrzebniejsze informacje dziś uzyskałam:) Spotkałam tam również mojego kolegę z Hong Kongu i dwie koleżanki z Włoch. No i zjadłam kawałek pysznego tortu! 🙂
Potem zrobiłam sobie małą imieninową przyjemność – a mianowicie zakupy…
Dlaczego nazywam dzisiejsze imieniny ,,dziwnymi”? Bo to jednak dziwne uczucie – świętować tak daleko od domu, w obcym kraju…
(Powyższe – w drodze na event)
(Poniższe – sam event)
(Poniżej – dźwig górujący nad ratuszem)