O dziesiątej wymeldowałam się z hostelu. Jakieś piętnaście minut zajęło mi dojście na stację metra; z przesiadką jechałam jakieś dwadzieścia (minut, rzecz jasna). Wyszłam z metra i o ile samą ulicę Krimsvej znalazłam stosunkowo łatwo, o tyle znalezienie akademika (mieszczącego się pod numerem 29) zajęło mi już więcej czasu – z tego względu, że wśród nowych osiedli, budujących się domów, akademik – sam będący tak naprawdę w budowie – po prostu wtapia się w tło.
Wtaszczyłam walizę do poczekalni, dostałam klucz i… musiałam czekać. Spędziłam tam trzy godziny. W tym czasie osoba, zajmująca pokój przede mną, zdążyła się wyprowadzić, jak również zostało w pokoju posprzątane.
Własna łazienka, aneks kuchenny z lodówką, niewielka antresola… Dziś już nie mam siły zamieszczać zdjęć, tym bardziej, że po wprowadzeniu się do pokoju musiałam gnać po zakupy, a potem wypakować swoje rzeczy.
Oczy mi się kleją…
Dobranoc.