Temat latania samolotem osób zaimplantowanych jest jednym z tych, które w rozmowach / na forach internetowych et cætera pojawiają się stosunkowo często.
Samolotem latam w sumie nierzadko i od dziecka, więc swoje już w nich przeżyłam. Dwa dni temu na przykład – wracając ze Szczecina (więcej tutaj i tutaj) – myślałam, że umrę, a moja głowa eksploduje: turbulencje były przez cały lot i mój biedny błędnik wyjątkowo źle to zniósł.
Po kolei.
Podczas kontroli bezpieczeństwa – kiedy ściągam wszystko, co metalowe – uprzedzam, że mam implanty. One bardzo lubią piszczeć na bramkach. Rzecz kolejna: mogą zapiszczeć baterie, jeśli macie je w bagażu podręcznym. Zdarzyło mi się, że wyciągnięto je z torby (piszczały), a ja musiałam gęsto się tłumaczyć, że to nie jest coś, co może zostać wywalone do śmietnika i że ja bez tego nie mogę funkcjonować.
Wchodząc na pokład samolotu, sugeruję informować stewardów o fakcie posiadania implantów. Procesor mowy (zewnętrzna część naszego aparatu), to nic innego jak komputer. Czyli wejście w paradę komputerom pokładowym może się okazać prawdopodobne. Reakcje bywają rozmaite – jedni wpadają w panikę (lot do Londynu, WizzAir, 2012; obsługa samolotu nie miała pojęcia, co zrobić), inni wzywają pierwszego pilota (lot do mojej pięknej København, Norwegian, 2016; dziękować Bogu: pierwszy pilot powiedział, że w sumie to, czy wyłączę procesory na czas startu i lądowania, to moja własna decyzja), a jeszcze inni z uśmiechem na twarzy mówią, że to żaden problem i nie muszę wyłączać (lot do Londynu, British Airways, 2006; lot do Amsterdamu, KLM, 2013).
Jak są turbulencje, to można oszaleć (jak napisałam wyżej – mój osobisty błędnik, biedaczysko, dostaje fioła).
Życząc przyjemnego lotu, żegnam się. Wczoraj zabalowałam (huczne obchody mojego ćwierćwiecza) i… i głowa mnie dziś trochę boli 😦